Jeżeli już się dotrze na Lazurowe Wybrzeże, a jest się miłośnikiem kina, trudno nie odwiedzić przynajmniej dwóch miejsc: Cannes i Saint Tropez. Cannes ze względu na prestiżowy festiwal, a Saint Tropez z powodu cholerycznego żandarma, w któego rolę wcielał się niesamowity Louis de Funes.
Cannes leży blisko Nicei, więc żaden problem by tam dojechać. Jeśli chodzi o Saint Tropez, wymaga to trochę większego zachodu, lecz wynajętym samochodem, jakim dysponowaliśmy, zajmuje to około półtorej godziny. Ponoć latem może być trudniej ze względu na korki, ale na przełomie zimy i wiosny drogi nie są zatłoczone. Spokojnie wycieczkę do obu tych miast można zaplanować w ciągu jednego dnia. My rozłożylismy na dwa, ponieważ do Cannes jechaliśmy późnym popołudniem, po wizycie w muzeum Renoire’a.
Po zjeździe z autostrady początkowo widzieliśmy głównie blokowiska i jakoś trudno było poczuć magię wielkiego świata. Bliżej centrum jednak pojawiły się okazałe kamienice, mające już swoje lata, lecz pięknie utrzymane. Wszystko w odcieniach brązu i beżu, z okiennicami charakterystycznymi dla krajów śródziemnomorskich. W samym centrum widać już było po budynkach bogactwo miasta, które jeszcze dwieście lat temu było niewielką, rybacką wioską.
Chcieliśmy zobaczyć przede wszystkim Pałac Festiwalowy, więc kierowaliśmy się na parking w jego pobliżu.
Najpierw wjechaliśmy w ogromny tłum ludzi, t.zw. garniturowców z plakietkami co wskazywało na to, że odbywa się tu jakaś duża impreza. Widząc tę stłoczoną masę ludzi na chodnikach od razu pomyślałem o tym, że to łakomy kąsek dla terrorystów. Coż, takie czasy. Wystarczyłby jeden szaleniec za kierownicą. Na szczęście widzieliśmy też uzbrojonych po zęby żołnierzy. Przeciskając się przez zatłoczone uliczki dotraliśmy do podziemnego parkingu, przynalęznego do, jak się okazało, Pałącu Festiwalowego. Bliżej i lepiej już nie można było.
Oczyma wyobraźni już widziałem nas zwiedzających ten przybytek, podobnie jak miejsca wręczania Oscarów w Hollywood. Tymczasem po wyjściu z windy zapytano nas o plakietki, a poniewaz ich nie mieliśmy, skierowano do innego wyjścia. Do innego wyjścia wiodły jednak wysokie schody. Kiedy stojący tam ochroniarz zobaczył nas z wózkiem, zasugerował pójście do windy. Odpowiedzieliśmy, że właśnie stamtąd wracamy. Wtedy pan się wkurzył na bezduszność swoich współpracowników i pomstując po franusku wysłał z nami z eskortą innego swojego kolegę, obiecując, że ten nas wyprowadzi.
Negocjace trwały długo. Panowie gestykulowali niczym Louis de Funes i wykrzykiwali coś na siebie, co chwilę wskazując na nas. Może i dobrze, że nie rozumieliśmy francuskiego. W końcu pomimo braku plakietek zostaliśmy poddani kontroli i przepuszczeni przez bramki. Uprzejmy Pan od eskorty przeprowadził nas przez ochraniany teren. Okazało się, że w pałacu oraz na przyległych terenach odbywają się największe w Europie targi nieruchomości. W związku z tym cała fasada słynnego budynku pokryta była wielkogabarytowymi reklamami romaitych europejskich miast oraz firm developerskich.
Mogliśmy sobie tylko wyobrazić jak po tych schodach wchodzą gwiazdy filmowe, a zwiedzanie budynku odłożyć na jakąś inną okazję.
Wszystkie przyległe uliczki były totalnie zatłoczone, a knajpki pełne uczestników targów. Z trudem znaleźliśmy miejsce, by napić się kawy. Kiedy wyszliśmy, zapdł już mrok. Zapachy dochodzące z Franka pieluszki wskazywały na potrzebę przewinięcia. Postanowiliśmy skorzystać z toalety na dworcu. Poprosiliśmy Pana o przepuszczenie nas z wózkiem szerszą bramką, a kiedy chieliśmy zapłacić za toaletę, usłyszeliśmy, że korzystanie z pokoju z przewijakiem dla dzieci jest bezpłatne. Mały szok i jakże miły.
Nas, ludzi północy, zawsze ekscytuje zieleń palm. Dla mieszkańców Cannes jest to widok na tyle banalny, że postanowili go na sój sposób ożywić przynajmniej wieczorami. Mamy więc tam palmy niebieskie.
W drodze powrotnej zastanawialiśmy się, kto pomoże nam odstać się do windy wiodącej na parking. Tymczasem udało nam się przejść przez bramki nie będąc zaczepianym przez nikogo. Spacerowaliśmy wzdłuż nabrzeży podziwiając wypasione jachty, niektóre aż kipiące od bogactwa wyposażenia, a wielkością przebijające statki boałej floty. Na wielu z nich odbywały się imprezy dla uczestników targów.
Nie niepokojeni przez nikogo dotraliśmy do Pałacu Festiwalowego.
Zrobilismy sobie jeszcze zdjęcia przy reklamie polskiej ekspozycji i weszliśmy do środka, na parking.
Nazajutrz pojechaliśmy do Saint Tropez. Już przed wjazdem do miasteczka duże tablice informowały o parkingach. W początkowym odruchu chciało się zjechac na pierwszy wolny, lecz wystarczyło wytrzymac nerwowo by za chwilę zobaczyć słynny budynek żandarmerii, a tuż obok podziemny parking pod jednym z hoteli. Skorzystaliśmy z niego. Znów, tak jak i w Cannes, bliżej podjechać się nie dało.
Wyszliśmy praktycznie prosto na plac.
Budynek naprawdę służył żandarmom w latach 1879-2003, więc filmy z Loius de Funesem kręcono w oryginalnych wnętrzach. Powstało ich sześć, od „Żandarma w Saint Tropez” z 1964 roku po „Żandarma i Policjantki” z 1982. Ponoć w muzeum znajduje się scenariusz siódmego filmu „Żandarm i Cesarz”, który jednak nie został nigdy nakręcony. Być może z powodu śmierci Lois de Funesa w 1983 roku. Mnie oprócz beztroskiej rozrywki owe filmy przywołują na myśl upokarzająco ubogie lata stanu wojennego i zaraz po nim. Zbankrutowany, odizolowany kraj nie miał pieniędzy na nic. Dziś w dobie premier filmowych, które w Polsce odbywają się tego samego dnia, co na całym świecie, trudno sobie wyobrazić, że za komuny regułą było, że zachodnie filmy docierały na ekrany naszych kin dopiero w następnym sezonie. To jednoroczne opóźnienie sprawiało, że odpowiednia państwowa instytucja (bo prywatnych przecież nie mogło być) mogła kupić licencję na rozpowszechnianie gdzieś na wyprzedaży. We wczesnych latach osiemdziesiątych kraj jednak upadł tak nisko, że pieniędzy nie starczyło nawet na owe filmy z wyprzedaży. Kinomani dowiedzieli się, że na cały rok zaplanowano zakup licencji na jedynie dwa kilkuletnie „Żandarmy”. To było wszystko. Cały kontakt polskiego widza z zachodnią kinematografią przez okrągły rok. Żadnych oskarowych czy złotopalmowych filmów. Żadnych innych, które choćby otarły się o jakieś nagrody. Tylko dwie, z całym szacunkiem dla talentu Louis de Funesa, zgrane komedyjki. Upokorzenie, żal i bezsilność. Pamiętam starania Romana Polańskiego, który chciał aby w tym morcznym okresie chociaż jego film „Tess” udostępniono ojczyźnie bezpłatnie. Nie pamiętam, czy się udało, czy licencja musiała być kupiona, ale dopiero gdy pojawiły się jakieś pieniądze. Dziś w dobie copiątkowych kilku premier w multipleksach, brzmi to jak horror.
Budynek żandarmów w Saint Tropez przeszedł gruntowny lifting i w 2016 roku otwrto tam muzeum. Plac obok niego zamienił się w gustowny deptak.
Na deptaku przykuwa uwagę statua nagiej Brigitte Bardott, niczym Afrodyta wyłaniającej się z muszli.
Saint Tropez ma bowiem dług wdzięczności także wobec tej aktorki, która grała w nakręconym tutaj filmie „I Bóg stworzył kobietę” w reżyserii Rogera Vadima.
Swoją drogą dobrze jest mieć trochę szczęścia w życiu. Ktoś wpadł na pomysł, by w niewielkim miasteczku ulokować akcję jednego czy drugiego filmu, który okazał się hitem, a dzięki temu ciągną potem w to miejsce wielbiciele „kultowych” obrazów. Mekka kinomaniaków jest zakorkowana w sezonie, a w miejskiej kasie coraz donośniej brzęcżą pozostawiane tam euro.
Oprócz budynku żandarmerii koniecznie chciałem zobaczyć ulicę, gdzie na koniec każdego filmu odbywała się defilada żandarmów. I tak trafiliśmy do portu pełnego luksusowych jachtów. Uliczkę odnalazłem.
Wcześniej natknęliśmy się na egzemlarz brzydala, citroena Dyane 6, którym jeździła postrzelona zakonnica współpracujaca z sierżantem Cruchot.
Zapadał zmierzch, a do hotelu mieliśmy z Saint Tropez jakies półtorej godziny drogi, więc postanowiliśmy zjeś kolację w jakiejś włoskiej pizzerii tutaj w porcie. Zamówiliśmy mieszanki rozmaitych frutti di mare, obowiązkowo białe wino i delektowaliśmy się tym, nieświadomi, że właściciel chce nas otruć.
Z resaturacji na parking spacerowaliśmy wąskimi uliczkami starego miasta.
Były zupełnie puste. Godzina dwudziesta, a miasto jak wymarłe.
W takich okolicznościach niezwykle prezentowały się stare, oryginalne drzwi z kołatkami.
Fascynują nas też zawsze całe pęki kabli na ścianach budynków, puszczonych na żywioł, bez ładu i składu (przynajmniej tak nam się wydaje). Saint Tropez daleko do rekordzistów z Ameryki Łacińskiej, ale tez ma swój skromny wkład w tej dziedzinie.
W ciszy i kalustrofobicznej atmosferze wąskich, bezludnych uliczek dotarliśmy z powrotem na parking przy budynku żandarmerii.
Już wtedy zdawaliśmy sobie, że sprawy żołądkowe idą źle. I szły. Podróż powrotna stała się koszmarem, którego opisu czytelnikowi oszczędzę. Dodam tylko, że po przybyciu na miejsce odszukaliśmy w internecie opisy zatruć mulami, krewetkami oraz inną morską gadziną, które jak ulał pasowały do naszych objawów. Wymęczeni, pzobawieni sił, najbardziej żałowaliśmy, że akurat na ten dzień mieliśmy zaplanowaną zmianę hotelu. Przenosiliśmy się do Monaco i musieliśmy w związku z tym wymeldować się z obecnego miejsca do jedenastej.
Nawet nie probowaliśmy mysleć o zwiedzaniu Nicei, a po przybyciu do nowego hotelu, pomimo wczesnej jeszcze, popołudniowej pory, jak zmiłowania czekaliśmy zaśnięcia Franka i o dziewiętnastej zapadliśmy w sen razem z nim.
Poznań; 01.04.2018, 16:35 LT