KALIFORNIA RAZ JESZCZE (3) – DOLINA ŚMIERCI

Jadąc ku Death Valley zakładaliśmy nocleg możliwie blisko doliny, żeby zacząć zwiedzanie stosunkowo wcześcnie. Najwygodniej byłoby to zrobić w Panamint Spring. Mieliśmy jednak pewne opóźnienie i nie chcieliśmy zarywać nocy biorąc pod uwagę wczesne budzenie w związku z jet lagiem. Postanowiliśmy więc zatrzymać się późnym wieczorem w Ridgecrest.
To miało nam zapewnić normalne śniadanie (pamiętając, że Franek niekoniecznie musi akceptować od razu ekstremalne wyzwania) oraz zakupy wody i przekąsek na nadchodzący dzień, na wypadek, gdyby coś się wydarzyło. Wszystkie przewodniki bowiem jednogłośnie przykazują, by przygotować się odpowiednio, ponieważ Death Valley jest pustkowiem (oprocz dwóch miejsc: Stovepipe Wells i Furnace Creek) z symbolicznym pokryciem siecią telefonii komórkowej, wobec czego trudno liczyć na szybka pomoc.
Dopiero po podróży dowiedzieliśmy się, że właśnie w Ridgecrest znajdowało się epicentrum silnego trzęsienia ziemi zaledwie pół roku wcześniej.

Okazuje się, że ziemia trzęsie się tam niemal cały czas. My spędziliśmy w Ridgecrest noc z 11 na 12 lutego, a niewielkie trzęsienia ziemi miały miejsce w rejonie Ridgecrest 8 i 13 lutego. Później następne, aż do dzisiaj, o czym świadczy choćby poniższa mapka pokazujące jedynie te z ostatnich dni:
Teraz zrozumiałem skąd biorą się charakterystyczne pasy ciemnych, asfaltowych wypełnień na starszej powierzchni drogi. Oglądając naszą trasę zawczasu w Google Earth sądziłem, że to po prostu prowizoryczny remont dawno nie odnawianej nawierzchni. Tyczasem jest to najprawdopodobniej wypełnianie pęknięć po trzęsieniach ziemi. Po silnym trzęsieniu ziemi z lipca 2019 samo zalewanie asfaltem nie wystarczało. Tak bowiem wyglądała droga w okolicach Ridgecrest:
Aktywność sejsmiczna powoduje wypiętrzanie łańcuchów górskich otaczających Dolinę Śmierci przy jednoczesnym zapadaniu się powierzchni ziemi pomiędzy samymi łańcuchami. Dlatego, aby się tam dostać, musieliśmy najpierw pokonać przełęcz na wysokości ponad 1600 metrów n.p.m. w paśmie Gór Panamint, by potem zjechać ku najgłębszej depresji na w Ameryce Północnej (-86 m.n.p.m.), ale o tym za chwilę.
Amerykańskie motele mają to do siebie, że bardzo często samochód parkuje się po prostu przed wejściem do pokoju. Tak było i w Ridgecrest. Kiedy się obudziliśmy, wystarczyło po spakowaniu walizek po prostu wynieść je przez drzwi wprost do bagażnika naszego forda Escape.
Równolegle do Death Valley, biegnie Paramint Valley, którą jechaliśmy z Ridgecrest. Minęliśmy Tronę, ostatnią osadę przed wspomnianym wcześniej pustkowiem. Trona była typowo górniczą osadą, założoną na początku XX wieku. Dziś, choć zmienił się nieco jej charakter, nadal jest ośrodkiem wydobywczym minerałów. Zatrzymalismy się na chwilę przed ostatnim sklepikiem na trasie i wkrótce znaleźliśmy się na rozległym, płaskim, lustynnym pustkowiu. Gdzieś z prawej strony biała tafla soli przykuła naszą uwagę. Zatrzymaliśmy sie na poboczu i z tablicy na skarju drogi dowiedzieliśmy się, że gdzieś u podnóża tych gór, u wylotu jednego z kanionów w czasach gorączki srebra wydobywanego tu masowo sto lat temu istniała całkiem spora osada.
Pomimo położenia odległego od szlaków komunikacyjnych, wydobycie szło pełną parą, a zaprzęgi mułów przewoziły urobek do stacji kolejowch. Wystraczyła jednak jedna ulewa (na pustyniach też zdarzają się anomalie) by pedzące z gory kanionem potoki wody dosłaownie zmyły wszystko z powierzchni ziemi. Zniszczone zostały I domy i kopalnie. Miasteczko już nigdy nie podniosło się z ruin.
Ruszyliśmy dalej połataną drogą, hen prosto ku zamykającym widnokrąg górom. Gdzieś tam mieliśmy przełęczą przedostać się na drugą stronę.
Wkrótce zaczęła się wspinaczka, ale ponieważ serpentyny biegły wśród kór wyrasatających po obu stronach, nie czuło się wysokości. I znów przewodniki podpowiadały kierowcom, by kontrolowali swój samochód zwłaszcza na zjazdach. “Stok jest bardziej stormy niż się wydaje. Redukuj prędkość zawczasu”. Przypomniała mi się katastrofa polskiego autokaru na t.zw. drodze Napoleona we Francji. Jego hamulce po prostu się spaliły gdy przekroczył bezpieczną prędkość a potem rozpędzony nie miał już szans bezpiecznie wejść w zakręt i wypadł z górskiej drogi.
W końcu wyjechaliśmy na łagodną przełęcz Towne Pass o wysokości około 1650 metrów n.p.m. Wszyscy robią sobie zdjęcia przy tej tabliczce, więc dlaczego nie mielibyśmy się zatrzymac także i my?
A potem ruszyliśmy tyle samo albo i więcej metrów w dół, ku Dolinie Śmierci, robiąc przystanek w Stovepipe Wells. Wśród kilku znajdujących się tam budynków, ów sklep chyba jest najczęściej fotografowany.
Specjalizuje się głównie w pamiątkach, ale wodę także można kupić. Nieco dalej jest posterunek strażników parku, gdzie można i należy kupić pozwolenie na wjazd do parku narodowego. Koszt to 30 USD za samochód z pasażerami. Bilet należy mieć przyklejony do szyby samochodu. Jego ważność to siedem dni.
Nieopoda Stovepipe Wells zanjduje się obszar pustyni składający się niemal wyłącznie z sypkiego piasku. Taka enklawa wydm niczym rodem z Sahary.
I znów ostrzeżenie. Lepiej nie zapuszczać się zbyt daleko w te piaski ponieważ grozi to zabłądzeniem. Szczerze mówiąc, trudno mi wyobrazic sobie błądzenie na tym stosunkowo niewielkim obszarze, gdzie na płaskiej powierzchni dostrzeżenie zabudowań Stovepipe Wells nie jest niczym niezwykłym. Może jednak czegoś nie wiem, więc nie chcę się upierać. Bardziej do mnie przemawia inne z wymienianych zagrożeń, czyli utknięcie w ruchomych piaskach. Może inaczej wygląda to latem, przy ekstremalnych upałach. Dolina Śmierci jest najgorętszym miejscem na Ziemi. Tutaj zanotowano w 1913 roku rekordową temperature +57°C w cieniu. Biorąc pod uwagę ocieplenie klimatu, możemy się spodziewać nowych rekordów już wkrótce. Mówimy o temperaturze w cieniu, ale cienia tu prawie nie ma, więc możemy sobie wyobrazić temperaturę gruntu wystawionego na nieustanne działanie słońca. Ta w skrajnych przypadkach osiąga około dziewięćdziesiąt stopni celsjusza. O ile w Death Valley notuje się przeciętnie trzy wypadki śmiertelne w ciągu roku w wyniku klasycznego przegrzania, to do tego odchodzi pewna grupa zgonów związanych na przykład z zaburzeniami orientacji, która także jest wynikiem przegrzania. Może to własnie jest przyczyna owych zabłądzeń wśród wydm? Można sobie wyobrazić ludzi, ktorych stan wśród tych piasków nagle z powodu przegrzania gwałtownie się pogorszył. Ich sytuację pogarsza fakt, że trudno usiąść na piasku, który parzy niczym wrzątek. My w lutym mieliśmy duży komfort spaceru.
Z enklawy wydm ruszyliśmy prostą drogą w kierunku Furnace Creek, gdzie znajduje się centrum turystyczne parku.
Jest tu muzeum, sklep, camping oraz pare innych udogodnień. Zaczynało nam się spieszyć przed zbliżającym się zmierzchem, więc zrezygnowaliśmy z wizyty w muzeum, a sam postój ograniczyliśmy do minimum. W głównym budynku znajduje się makieta doliny, na której mogliśmy prześledzić naszą trasę.
Z Furnace Creek pojechaliśmy na południe. Naszym celem była depresja Badwater, ale najpierw, dopóki świeciło słońce postanowiliśmy zboczyć na droge zwaną Artist Drive. Nazwa wzięła się z kolorów otaczających je zboczy. Liczne, odkryte minerały nadają górom rozmaite barwy w zależności od oświetlenia.

Nie tylko kolory są atutem Artist Drive. Droga wije się także w krętych kanionach, dlatego jest jednokierunkowa oraz niedostępna dla dłuższych samochodów. Na Artist Drive trafilismy tuż przed momentum gdy słońce skryło się za szczytami Paramint Mountains. Najwyższy z nich, Telescope Peak, ma ponad trzy tysiące metrów n.p.m. Widać na nim zalegający śnieg. Taki kontrast w stosunku gorącej niczym piekarnik doliny.
Zapadał zmierzch gdy dotarliśmy do Badwater. To najniżej położone miejsce w Ameryce Północnej. Wypiętrzane w przeciwnych kierunkach dwa równoległe pasma górskie powodują zapadanie się dna doliny. Biorąc pod uwagę, że jest to bardzo aktywny sejsmicznie rejon, możemy spodziewać się, że depresja będzie się pogłębiać. Póki co, jest to 86,5 metra.
Na zboczu góry nieopodal parkingu umieszczono białą tablicę wskazującą poziom morza. Na tej wysokości znajduje się odległy stąd o jakieś trzysta kilometrów Pacyfik.

Badwater w dosłownym tłumaczeniu znaczy “zła woda”. Chodzi o to, że zalegająca w dolinie woda nie nadaje się do picia z powodu zasolenia. To dopiero musiało być rozczarowanie dla zabłąkanych tutaj wędrowców. Kiedy już upewnili sie, że to nie fatamorgana, okazywało się, że prawdziwa woda wcale nie jest wybawieniem.
Woda zresztą zalega tu bardzo krótko. Tylko zimą. Rosnące temperatury sprawiają, że szybko odparowuje. Pozostaje tylko sól zmieszana w piaskiem.
Robiło się już ciemno i musieliśmy kończyć naszą wycieczkę. Oczywiście zostały niezaliczone punkty jak choćby Zabriskie Point czy liczne większe i mniejsze kaniony. Wszystkiego jednak i tak nie da się zobaczyć. Wraz z zapadającą ciemnością gwałtownie obniżała się temperatura. Ciepło samochodu oraz ciepły posiłek dla Franka dzięki podgrzewaczowi zabranemu z domu i podłączonemu teraz do gniazda zapalniczki, sprawiły że zrobiło się błogo po całym dniu i wyczekiwaliśmy teraz tylko dojazdu przez gory do skrzyżowania Death Valley Junction, skąd już tylko był rzut kamieniem do hotelu Longstreet Inn, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. Frankowi jednak coraz bardziej doskwierało siedzenie w foteliku wobec ogarniającej go senności.
– Do domu! Do domu! – domagał się coraz głośniej, co z kolei utrudniało mi koncentrację za kierownicą. Żadne uspokajające triki nie pomagały, aż w końcu w przypływie ropaczy pokazałem mu ekran GPS, na którym dużymi cyframi wyświetlany był dystans do najbliższego zakrętu oraz do punktu docelowego.
– Franek, popatrz! Jak tutaj będzie zero, to znaczy, że dotarliśmy do hotelu, w którym będzie nasz pokój.
To był strzał w dziesiątkę. Od tej chwili żadna podróż nie była uciążliwa, bo Franek zajęty był nawigacją. Brakowało jeszcze nieco ponad trzydzieści kilometrów. Franek umie liczyć tylko do dziesięciu, ale cyfry zna więc odczytywał każdy kilometr, a później jego ułamki oczywiście nie mając pojęcia o ułamkach.
– Trzy jeden! Trzy zero!, Dwa dziewięć pokój! Dwa osiem pokój!
Oznaczało to odpowiednio 31 km, 30 km, 29 km do hotelu i.t.d.
Nagle krzyknął:
– Stop! Pokój!
To dlatego że dystans do Death Valley Junction pokazał zero.
– Franio, to jeszcze nie pokój, to zakręt. Tu jest odległośc do pokoju. Tu musi być zero.
Franek przyjął do wiadomości i ponownie krzyknął “Stop! Pokój!” gdy rzeczywiści dojechaliśmy do hotelu.
Kilka minut wcześniej przekroczyliśmy granicę Nevady i to był, przynajmniej jeśli chodzi o hotele, zupełnie inny świat niż Kalifornia. Otworzyliśmy dni, a tam kasyno, liczne automaty. Hotel to jakby działalność. O tym jednak opowiem szerzej przy okazji Las Vegas. Teraz było ważne, by zagrzać się, a potem iść spać.

Gdańsk, 01.03.2019; 23:50 LT

Komentarze