Opisane w poprzednim odcinku potoki płynące pośród traw pojawiały się jeszcze dalej na południowy wschód od Ash Meadows. Pustynny krajobraz przełamany przez owe łąki zwane po hiszpańsku vegas dał nazwę osiedlu nazwanemu zwyczajnie, Las Vegas. Założone zostało w 1905 roku, a prawa miejskie uzyskało w roku 1911. Jest więc o piętnaście lat starsze od Gdyni.
Na początku miejscowość ta stanowiła przystanek w podróży dla wędrowców szukających szczęścia na Dzikim Zachodzie. Tedy przebiegała wszak kolej do Los Angeles. Większy impuls do rozwoju przyniosła w latach trzydziestych ubiegłego stulecia legalizacja gier hazardowych w połączeniu z napływem robotników budujących w pobliżu Zaporę Hoovera, w owym czasie największą betonową tamę i hydroelektrownię na świecie.
Po II wojnie światowej rozrywkowy biznes rozwijał się jeszcze szybciej. Miasto oczywiście jest znane z tego do dziś, o czym napiszę później. Teraz chciałem jednak dodać ciekawostkę, że Las Vegas w latch pięćdziesiątych było także popularnym celem t.zw. turystyki atomowej, czyli wyjazdów w celu obserwowania próbnych wybuchów jądrowych, które w owym czasie masowo przeprowadzano na pobliskiej pustyni.
W poprzednim odcinku wspominałem o Strefie 51. Spójrzmy więc jeszcze raz na mapę. Jechaliśmy do Las Vegas od skrzyżowania Amargosa Valley. Dokładnie na północ od naszej drogi rozpościera się Nevada Test Site, gdzie przeprowadzano owe próby jądrowe. Na jej północno-wschodnim krańcu znajduje się także osławiona Zone 51.
Ludzie przyjeżdżali do Las Vegas by rozmaitych punktów widokowych, nierzadko rozmieszcznych na dachach hoteli, oglądać atomowe grzyby. Jak choćby ten z 1957 roku:
Dopiero niedawno media doniosły, że szacuje się iż owe nuklearne wybuchy w latach 1951-1973 pochłonęły życie od 340 do 690 tysięcy Amerykanów. Nie, nie same wybuchy ich zabiły. To promieniowanie. Jak? Bardzo prosto. Radioaktywny pył niesiony przez wiatr opadał na łąki, na których pasły się ogromne stada krów dających mleko mieszkańcom całego regionu. Nieświadomi niczego ludzie przez lata pili radioaktywne mleko, zapadając potem na rozmaite choroby.
Późnym popołudniem wjechaliśmy do miasta od jego północnego krańca. Naszym celem nie było historyczne centrum, lecz dzielnica, która de facto znajduje się poza granicami administracyjnymi miasta (jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało), The Strip, ciągnąca się prawie siedem kilometrów na południe.
Kierowaliśmy się najpierw na złotą Trump Tower, wznoszącą się na wysokość 190 metrów, za którą wkrótce wyrastały kolejne hotelowe molochy.
Na powyższym zdjęciu oprócz Trump Tower widoczny jest m.in. hotel The Mirage. Powstał w roku 1989 czyli stosunkowo niedawno, ale był ogromnym przełomem w rozwoju Las Vegas. Co prawda już wcześniej powstały tam n.p. dzisiejszy Las Vegas Hilton (1512 pokoi) czy MGM Grand Hotel and Casino (2084 pokoi), które zaczeły zmieniać wizerunek miasta, ale to The Mirage stał się prekursorem nowego stylu – ogromnych luksusowych hoteli (Mirage ma na przykład pozłacane okna) oferujących ogromną masę rozrywek: od róznorodnych restauracji, przez centra handlowe, baseny, sale fitness, sale koncertowe po oczywiście ogromne kasyna, w których tłumy każdego dnia przegrywają swoje pieniądze licząc, że to do nich uśmiechnie się szczęście. Ogromne kombinaty turystyczne błyskawicznie wygrywały konkurencję z niewielkimi obiektami, które padały jak muchy.
Wśród nich znajdował się nasz The Cromwell. Luksusowy i duży chcociaż przy sąsiadujących z nim gigantach wydawał się liliputem.
Był luty, więc zmrok zapadał stosunkowo szybko. Zanim się rozpakowaliśmy i wyszliśmy na spacer, zaczeło zmierzchać. Wkrótce zmrok zapadł zupełnie, ale Las Vegas jako miasto rozrywki wieczorem wygląda może jeszcze bardziej fascynująco. Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności sfotografowania repliki słynnego witacza “Welcome to fabulous Las Vegas, Nevada”.
Chodziliśmy nieco oszołomieni wśród naganiaczy reklamujących rozrywki wszelkiej maści od wysublimowanych po delikatnie mówiąc nieprzyzwoite. Zgiełk muzyki dolatujących z przeróżnych knajp mieszał się z hałasem generowanym przez samochody i tłumy turystów.
Nieco spokojniej z racji braku samochodów wydawało się na pobliskim deptaku.
Zmęczeni wróciliśmy do pokojowego hotelu. Pomyśleliśmy sobie, że skoro zapłaciliśmy za niego tylko 204 złote (super cena znaleziona jeszcze na etapie planowania podróży), to warto byłoby dołożyć jeszcze jedną noc. Zapytaliśmy w recepcji o taką możliwość.
Aż tak zdeterminowani nie byliśmy. Miało to swoje zalety, ponieważ po południu mogliśmy wyjechać z miasta i pokonać kawałek drogi do granicy z Kalifornią, dzięki czemu nazajutrz było nieco bliżej do Santa Monica.
Tymczasem poszliśmy na śniadanie. Jak już wspomniałem w hotelach owej nowej generacji jest mnóstwo restauracji. Trzeba było kawałek przejść, by znaleźć tę naszą. Oczywiście przejść pasażem przez ogromne kasyno. Będąc z dzieckiem musieliśmy stosować się do wymogów prawa. Dzieciom nie wolno schodzić z pasażu pomiędzy automaty. Nie wolno też było zatrzymywać się, by razem z dzieckiem przyglądać się grom. Oczywiście nikt nie robił problemu z przystanku na kilka sekund, ale chodziło o to, by nie przyglądać się dłużej, by dziecko nie pomyślało, że to maszyna do łatwego zarabiania pieniędzy.
Nie zamierzaliśmy grać na duże pieniądze, ale też głupio byloby nie pobawić się za kilka dolarów, skoro już tam byliśmy. Mój Anioł próbował szczęścia na automatach. Z mniejszym lub większym szczęściem, ale z jednakowym końcem czyli wyczerpanym kredytem.
Ja spróbowałem szczęścia przy ruletce. Najbardziej niesamowite było to, że mimo śniadaniowej pory wszytko działało. Krupierzy uwijali się przy stołach. Ponieważ Franek nie mógł się przyglądać, a więc razem z nim musiała trzymać się w odległości także Dorota, z naszego grona byłem przy stole tylko ja sam. Zainwetsowałem trzy dolary. Najpierw na linię, potem na tuzin, potem na cztery liczby (0,1,2,3) i za każdym razem wygrywałem. Wiedziałem, że to t.zw. szczęście początkującego, a także pamiętałem, że musimy iść na śniadanie. Odszedłem więc od stołu z wygranymi żetonami na dwadzieścia dolarów. Niezła przebitka jak na kilka minut grania. Aż żal, że nie postawiłem więcej 🙂
Po śniadaniu spakowaliśmy się, wymeldowaliśmy, zostawiliśmy walizki w bagażniku naszego auta i poszliśmy na dzienny spacer.
Ma swoje wielkie koło Londyn, ma Gdańsk, ma Szczecin, to dlaczego nie może mieć Las Vegas? Oczywiście, że ma.
Za 20,50 USD od osoby (Franek bezpłatnie) staliśmy się posiadaczami biletów kupionych on-line i wkrótce znaleźliśmy się w kapsule, którą wspięliśmy się w górę.
Oczywiście największe wrażenie robi moment kiedy kapsuła znajduje się na szczycie koła. Tym bardziej, że konstrukcja jest tak zaprojektowana, że pasażerowie są na samej górze nie widząc nawet miejsca, zamocowania ich kabiny.
Z góry oglądaliśmy panoramę miasta, a w szczególności te wszystkie ogromne hotele rozrzucone wzdłuż The Strip. Ponoć aż 19 z 25 największych (pod względem liczby pokoi) hoteli na świecie znajduje się właśnie tutaj.
Nowy trend budownictwa wzdłuż The Strip obejmuje także zewnętrzny wygląd luksusowych hoteli, które stają się atrakcją samą w sobie. Przy hotelu Mirage znajduje się sztuczny wulkan, hotel Bellagio oferuje pokazy fontann na wielkim jak na warunki pustynne zbiorniku wodnym…
Przed hotelem Paris wyrasta m.in. replika Wieży Eiffla. Nie byle co, bo w skali raptem 1:2 osiągając imponującą wysokość 165 metrów. I bynajmniej skala 1:2 nie wynikała z oszczędności. Nie, według pierwotnych planów wieża miała mieć dokładnie takie same wymiary, jak jej bliźniaczka w Paryżu. Inwetsorzy jednak musieli zredukować wysokość z powodu sąsiedztwa międzynarodowego lotniska.
Dodać jeszcze należy, że Wieża Eiffla jest zaledwie jednym z kilku paryskich obiektów zdobiących Paris, Las Vegas.
Mnie jednak zupełnie oszołomił hotel The Venetian, z jego replikami budowli z włoskiej Wenecji.
Tutaj także w jednym miescu wciśnięto co najmniej kilka replik najsłynniejszych budowli tego miasta. Pałac Dożów, Wieża i Plac Św. Marka, Most Rialto…
The Venetian jest zaledwie kilka miesięcy starszy od Paris, Las Vegas. Obydwa zostały oddane do użytku w 1999 roku. Jego budowa kosztowała 1,5 miliarda dolarów!!! Przy takim budżecie honorarium dla Sophii Loren za dokonanie otwarcia wydawało się zapewne jakimś drobnym wydatkiem. Podobnie o otwarcie Paris, Las Vegas poproszono Catherine Denueve.
Jeśli jest Wenecja i kanały to nie może zabraknąć także gondoli. Można nimi popływać przed hotelem.
Bylismy już zmęczeni tym spacerem. Robiło się późne popołudnie, więc postanowiliśmy wrócić na parking do naszego samochodu i pojechać około 65 kilometrów do Primm Valley na granicy z Kalifornią.
Tam mieliśmy spędzić noc i następnego dnia wyruszyć w czterystukilometrową drogę do Santa Monica.
Jantar, 02.07.2021; 16:45 LT