KU PAMIĘCI

Rok 2020 to był dziwny rok. Dziwny i trudny. Kiedy pod koniec 2019 roku pojawiły się wzmianki o kolejnej odmianie SARS gdzieś w Chinach, nie przejąłem się tym zbytnio. Tyle już przecież było epidemii ptasich gryp, świńskich gryp i podobnych ciężkich infekcji infekcji układu oddechowego określanych zazwyczaj mianem SARS (skrót od Severe Acute Respiratory Syndrom). Potem pierwsze przypadki infekcji pojawiły się we Włoszech. Myśleliśmy, że mielismy szczęście, bo na początku stycznia byliśmy we Florencji, wówczas jeszcze bezpiecznej. Na najbliższe miesiące mieliśmy zabukowaych wiele podróży. Cały rok aż do późnej jesieni zaplanowany jak nigdy. Kiedy na początku lutego lecieliśmy przez Kopenhagę do Kaliforni, uważaliśmy by nie mieszać się z przybyszami z Chin. Pamiętam jak czekaliśmy aż przejdzie duża grupa Chińczyków, która właśnie wysiadła z samolotu w Kopenhadze i dopiero potem przecięliśmy korytarz, którym szli. W samolocie do Los Angeles Franek gorączkował. Cieszyłem się, że podwyższoną temperature miał już podczas wyjazdu z domu, bo wiedziałem, że to nasza zwykła wirusówka, a nie coś podłapane na lotnisku. W tamtych dniach jeszcze żadne służby nie sprawdzały turystów. Nikt nie przejmował się gorączką ani innymi podejrzanymi symptomami. Kilka zwykłych leków pomogło i po przylocie na miejsce po chorobie nie było już śladu.

Kiedy wrócilismy, już zaczynało się robić nerwowo. We Włoszech liczba infekcji rosła. Nagle w wieczornych wiadomościach usłyszałem, że Austriacy nie wpuścili na swoje terytorium jakiegoś pociągu z Włoch. Co? Jak to możliwe? Jak można tak po prostu nie wpuścić pociągu! Ta sytuacja wydawała mi się zupełnie nierealna. Nie przypuszczałem jeszcze, że za kilka tygodni ustanie wszelka komunikacja międzynarodowa. Póki co, na 21 marca mieliśmy zaplanowaną kolejną podróż do Dubrovnika. Jeszcze zastanwiałem się nad wyborem hotelu, gdy nagle jak kostki domina dzień po dniu zaczeły padać kolejne możliwości podróży. Już wiadomo było, że nie polecimy do Chorwacji. Trzeba też było skreślić Lizbonę. Tę w maju i tę w listopadzie. Nie będę tu opisywać jak covidowe restrykcje wpłynęły na naszą pracę, bo to był (i wciąż jest) jakiś koszmar niczym z najgorszych snow.

Kolejne przypadki covid w rozmaitych krajach, ale w Polsce jescze nie. Śledzenie wiadomości. Jeszcze nie, jeszcze nie… Żartowałem, że ta cała sytuacja wygląda tak, jakbyśmy nie mogli się doczekać, kiedy to dotrze do nas. I w końcu jest! Jest pierwszy przypadek! A zaraz potem potem surowe restrykcje.

Statystyki mówiły o kilkuset przypadkach infekcji dziennie. Zazwyczaj było to poniżej 500, a mimo to ulice i parki opustoszały. Nadmorska promenada biegnąca nieopodal naszego domu została zamknięta. Wejścia na plaże również.

A potem przyszło lato i totalne rozprężenie. Tłumy na deptakach, na plażach, i nawet na popularnych szlakach górskich. Jeżeli jakieś restrykcje jeszcze obowiązywały to tylko na papierze. Tylko niektórzy się nimi przejmowali. We wrześniu nauka w szkołach ruszyła normalnie… Na efekty nie trzeba było długo czekać. Pamiętam mój szok gdy dzienna liczba infekcji po raz pierwszy przekroczyła tysiąc. Szok nie zdążył minąć, gdy następnego dnia było już ponad trzy tysiące. A niedługo później musieliśmy się oswoić z wynikami na poziomie kilkunatsu tysięcy. Kiedyś infekcja jakiegoś celebryty była medialnym wydarzeniem. Teraz doniesienia o chorobach znanych osób nadchodziły niemal codziennie. I co gorsza, coraz częściej nadchodziły doniesienia o chorobach znajomych. Tak jakby pętla się zaciskała i było tylko kwestią czasu kiedy dotknie nas.

Nagle gruchnęła wieść o śmierci Krystiana. Nasz przyjaciel z niemcowskich czasów został pokonany niemal w ksiązkowy sposób. Tak jak opisywano przebieg choroby w rozmaitych publikacjach.

Niedługo potem mama Doroty wróciła ze szpitala i narzekała, że chyba pod koniec ją przewiało, bo źle się czuje. Bardzo szybko jej stan się pogarszał. Gorączka, bóle mięśni, kaszel… Test PCR był pozytywny. Nie przewiało jej w szpitalu. Tam po prostu zaraziła się koronawirusem. Pamiętam niepokój by nie powiedzieć strach gdy dowiedzieliśmy się o pozytywnych wynikach mamy oraz siostry Doroty. Mama pojechała do szpitala ponownie, tym razem na oddział covidowy. Siostra na kwarantannie. My nazajutrz, w sobotnie popołudnie odpłatnie robimy testy. Odpłatnie, bo zaczynał się weekend, a chcieliśmy żeby było szybko. Ściągamy jeszcze na test tatę Doroty. Jest dwudziesty pierwszy listopada. Potwornie zimno jak na jesień. Uczucie zimna potęguje silny wiatr. Tato dygoce z zimna. Myslałem, że założył za lekką kurtkę, ale źle się czuł. Wynik testu pozytywny. On też na kwarantannie. Został na niej sam w domku. Dorota negatywna, Franek negatywny. Ja pewnie także, a jednak nie… Ja zainfekowany. Chcę się odseparować od Doroty i Franka, ale ona nie przyjmuje takiej możliwości pod rozwagę. “Jesli mieliśmy się zarazić to już pewnie to się stało” – mówi i nie pozwala mi się wyprowadzić na czas choroby.

Poczatkowe dni są lekkie, ale zaczyna mnie niepokoić, że bóle mięśni i kaszel nie zanikają, a wręcz przeciwnie. Gorączka także rośnie pomimo przyjmowania końskich dawek witaminy C oraz środków przeciwgorączkowych, co absolutnie miało pomagać. We wtorek tato Doroty dzwoni, że ma bardzo wysoką goraczkę. Dorota sugeruje telefon na pogotowie. Dzwoni. Nie przyjeżdżają. Każą wziąć więcej paracetamolu. W środę dzwoni i mówi, że czuje się troche lepiej, chociaż nadal ma gorączkę. U mnie gorączka też rośnie. W czwartek rano Dorota przekonuje mnie, bym dzwonił do lekarza. Natychmiast aplikują mi antybiotyk. Zanim zdążyliśmy zorganizować jego kupno niepokój wzbudza fakt, że Tato nie odbiera telefonu. Sygnał w słuchawce jest, ale bez reakcji z jego strony. Nie możemy tam jechać bo jesteśmy na kwarantannie. Nie możemy poprosić sąsiadów albo kogoś z rodziny by sprawdzili, bo tato też na kwarantannie. Dzwonimy więc na policję. Dorota płacze, przeczuwa najgorsze. Staram się podtrzymywać ją na duchu, wynajdować jakieś argumenty dające nadzieję, ale sam też nie bardzo w nie wierzę… Wkrótce oddzwaniają. Niestety, Tato nie żyje. Znaleźli go na sofie. Na zdjęciach, które potem nam udostępniono, wyglądał tak, jakby po prostu zasnął. Lekarz w szpitalu gdzie leży mama zabrania przekazywać jej tą wiadomość. Sama jest w bardzo złym stanie, więc to mogłoby tylko jej zaszkodzić.. Dorota prosi mnie, bym poruszył wszystkie możliwości leczenia siebie. Wiem, że nie mogę tego zlekceważyć, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Organizuję leczenie prywatne, przyjmuję kolejne zastrzyki. Powoli wychodzę z covida. Zdrowieje też siostra Doroty. Mama wraca ze szpitala. Już wie co się stało. Ósmego grudnia Dorota i Franek robią testy razem ze mną i wszyscy mamy wyniki negatywne. Nie mam pojęcia jak to się stało, że nie zachorowali. Byliśmy cały czas razem bez zachowania jakiegokolwiek dystansu… Dziś myślę sobie, że wtedy, kiedy Dorota nie zgodziła się na to, bym tymczasowo się wyprowadził by ich nie zarazić, uratowała mnie. Bo niejako przymusiła mnie potem, bym zgłosił się do lekarza. Na odległość, przez telefon, być może przekonywałbym ją, że jeszcze nie jest źle, że poczekam. “On miał takie same objawy jak pan, ale zgłosił się troche później” – informuje mnie moja lekarka, kiedy przychodzi wiadomość o śmierci kolejnego człowieka z naszej, shippingowej branży. Był o dwanaście lat młodszy ode mnie. W covidzie czasem nawet niewielka zwłoka miewała ogromne znaczenie. Mój Anioł okazał się moim Aniołem Stróżem.

Jesienno-zimowa fala tylko na chwilę przygasła. Wkrótce przyszła trzecia fala, jeszcze większa. W szczycie bywało ponad trzydzieści tysięcy zakażeń dziennie. A ludzie jakby się już do tego przyzwyczaili. Już nie było pustych ulic, zamkniętych promenad, jak poprzedniej wiosny, gdy notowano dziesięciokrotnie mniej zachorowań. Nie będę już jednak dalej o tym pisać. Dodam tylko, że pomimo wyzdrowienia kaszel i inne dolegliwości nawracały falami. Tak wylądowałem na post-covidowej rehabilitacji w szpitalu w Jantarze. Cztery tygodnie ćwiczeń mających za zadanie regenerację płuc, ćwiczenia relaksacyjne oraz psychoterapię by rozwiać mgłę covidową. Mimo intensywnych ćwiczeń i szpitalnego rygoru (brak możiwości wyjścia poza ośrodek, brak odwiedzin, cisza nocna od 22:00 i.t.p.) czuję postępującą poprawę. Ilość zabiegów i ćwiczeń uniemożliwia mi śledzenie pracowych e-maili, więc przestałem próbować i resetuję swój mózg. Od dawna nie wysypiałem się tak jak tutaj. Nawet gdybym chciał, nie mogę pracować nocami. Więcej się ruszam, mniej jem… I nawet mogę wygospodarować troche czasu by powrócić do pisania bloga.

Strasznie długi wyszedł ten wpis, a miał dotyczyć przede wszystkim pamięci tych drogich mi osób, które odeszły pokonane przez covid. Niech zachowają się tutaj słowa, którymi pożegnałem ich na pogrzebach. Chronologicznie – najpierw Krystian, a potem Tato Doroty.

KRYSTIAN

Cofam zegar o czterdziesci lat…  Beskid Sądecki i niezapomniana chatka na Niemcowej. Tam się poznaliśmy…

Metalowy kubek z gorącą herbatą grzejący dłonie w półmroku oświetlanym dopalającą się świecą. Jeszcze trochę i nie będzie już potrzebna. Bo tam, nad Jaworzyną już pojawia się pomarańczowa łuna budzącego się ze snu słońca. Cichną rozmowy. Wychodzimy na pokrytą rosą polanę przed chatką i kontemplujemy snujące się mgły w Dolinie Popradu. “Chyba już można iść spać, chyba już nic się nie zdarzy” – słowa piosenki sugerują, że już czas zanurzyć się w ciepły śpiwór.

Ile takich nieprzespanych nocy? Ile filozoficznych dyskusji, ile nocnych wypraw na rykowisko, spacerów pod kapliczkę, ile potu wylanego podczas noszenia wody ze źródełka, ile flaszek zbieranch ze stołu nad ranem, ilu ludzi poznanych na szlaku, takich jak my, wędrowców bez celu, którzy trafili przypadkiem i zostawili serce na Niemcowej?

Krystianie, wtedy, młodemu studentowi nie przychodziło mi do głowy, że w ogóle nadejdzie taki moment gdy zamiast planować kolejny rajd, przyjdzie nam żegnać się przed podróżą najdłuższą. To właśnie na Niemcowej przy jakimś pożegnaniu ktoś powiedział, że żegnać się to jakby trochę umierać. Nie raz wspominałem prostą mądrość tyc słów. I przyszły mi dziś do głowy ponownie. Bo oto znów to samo zdanie, tylko z wykreślonym słowem “trochę”…

Mijały lata, zmieniła się Niemcowa, a my tak szybko dorośliśmy. Już nie autostopem przemoczony deszczem dojeżdżałem do Piwnicznej, ale samolotem lądowałem w Rzeszowie, by nie tracić krótkiego urlopu i spotkać się w miejscu, które wybrałeś w Bieszczadach. Moja przygoda z górami zaczęła się właśnie w Bieszczadach. Tarnica, Krzemień, Halicz, Rozsypaniec, a potem ta cholerna asfaltowa droga z Wołosatego. Teraz to nasze podejście na połoniny kosztowało znacznie więcej sił niż za czasów licealnych. Przypominam sobie ów upalny dzień i nietęgie miny większości z nas kiedy z lasu stromą ścieżką wychodziliśmy na przełęcz. Ktoś wtedy z nutką smutku w głosie powiedział “Już chyba ostatni raz wychodzę na Tarnicę”. I to wcale nie byłeś Ty! Nie było czasu rozdrapywać żalu upływającego czasu, bo nadchodząca burza przegnała nas z Tarnicy i trzeba było na później odłożyć Halicz oraz Rozsypaniec. A uczyła Agnieszka Osiecka, by nie odkładać nidzego na później, bo może nie być żadnego później, bo nagle w środku dnia, pstryk, wyłączą Ci prąd i… 

Nie było mnie na Niemcowej chyba z osiemnaście lat. Wystarczająco długo by mogła zasnuć się mgłą. Hrabia jednak powiedział, że Niemcowa to nie miejsce, to ludzie, a Arab zaoferował gościnę w Strzelcach Opolskich. I wróciła namiastka tamtej fajnej atmosfery przez kilka sierpni ostatniej dekady. Namiastka, bo zazwyczaj wpadaliśmy do Strzelc na weekend. Każdy z nas miał bowiem swoje obowiązki. Jeśli czegoś brakowało, to owej prehistorycznej beztroski i nie przejmowania się zegarkiem. Ze Strzelc zapamiętam coś jeszcze – niesamowicie dobre jedzenie, którego zawsze miałeś pełen bagażnik. Co Cię chłopie powstrzymywało by założyć restaurację? Magda Gessler mogłaby do Ciebie przyjeżdżać się uczyć.

Pamiętam nasz powrót ze Strzelc do Gdańska. Z głośników Twojego samochodu niemal przez cały czas płynęły turystyczne piosenki. To było niesamowicie przyjemne doświadczenie, bo nie jest to raczej repertuar na głośniki, a już na pewno nie na słuchanie jednym uchem. Pan Bóg nie dał mi odrobiny smykałki do śpiewania, więc uwielbiam słuchać. I nagle odkryłem miłośnika słuchania, który zmieniał płytę za płytą a przed szybą oprócz kilometrów na drogowskazach przewijały się obrazy połonin, beskidzich buków, drewnianych cerkwi gdzieś wśród błotnistych traktów, ale i kapitana białej floty pływającego z Gdańska na Hel.

I, drogi Krystianie, w moich myślach będziesz żyć właśnie w tych turystycznych piosenkach, ilekroć ktoś z gitarą pojawi się przy ognisku.

Covid sprawił, że nie mogą tutaj pożegnać Cię wszyscy ci, którzy wędrowali z Tobą po górach, pływali kajakiem, spotykali się w Strzelcach. Grzegorz, Belmondo, Arab, Hrabia, Fistach, Łysy i wielu innych Są daleko, ale tam gdzie Ty jesteś odległość zapewne nie istnieje. Myślami są tu, tak jak tutaj jest Beskid, który nas ukształtował

Niech Twoje myśli biegają końmi

Po niebieskich, mokrych połoninach

Gdy modlisz się, złożywszy dłonie

Do gór, do Madonny brunatnolicej.

A gdy serce kroplami tęsknoty

Zacznie spadać na góry sine

Czarodziejskim kwiatem paproci

Rozgwieździ się Bukowina

                                                                                    Odpoczywaj w pokoju.

                                                                                    14 listopada 2020

 

TATO (poniżej na moim ulubionym Jego zdjęciu z malutkim Frankiem na rękach i z psem Terrym w tle, którego zdążył sam pochować gdy ów wcześniej udał się do psiego nieba).

Kochany Tato,

Żyłeś tak jak chciałeś. Niezależność była Twoją dewizą życiową. Niezależność poparta umiejętnościami oraz zdolnościami jak poradzić sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Podziwiałem Twoje zdolnści i wiedzę. Któż by inny potrafił zarówno podrasować silnik swojego samochodu, kiedy żartowaliśmy iż of tej pory będzie jeździł na wodę, jak i zbudować wędzarnię, z której delektowaliśmy się przepysznymi łososiami. Ot tak, od niechcenia montowałeś komputery, rzutniki, ale to w wolnym czasie, bo w innych godzinach przecież musiałeś się zająć centralnym ogrzewaniem domu w Jankowie, poprawieniem komina, anteny, kafelkowaniem łazienki i tysiącem prac, ktorych dom wymaga. Nie, naprawdę nie było rzeczy, której nie potrafiłbyś zrobić. Spokojnie, bez stresu, w wolnej chwili ze szklaneczką wina własnej produkcji, z winigron jakich smak znam tylko z Twojego ogrodu, a czasem zażywający przeróznych zdrowotnych mikstur od tych na bazie rokitnika (z Twojego ogrodu oczywiście) po jakieś kombinacje, których składu już nie pamiętam, ale których widok i smak odstręczały mnie po pierwszym spożyciu. Tak to już jest, że zdrowe jest zazwyczaj to co smakuje paskudnie, a delicje wyłacznie szkodzą. Zdecydowanie od tych mikstur wolałem gdy częstowałeś mnie piwem, kiedy w letnie weekendy wpadalismy do Jankowa na grilla. Oczywiście grilla z pieca, który sam wybudowałeś i w pergoli również Twojej konstrukcji.

I może dlatego nikt nie przypuszczał, że tak szybko, w kilka dni powali Cię covid. Odizolowani na kwarantannie moglismy tylko kontaktować się tefonicznie. Doradzaliśmy telefon na pogotowie ratunkowe, które jednak tym razem nie przyjechało, ograniczając się do t.zw. zdalnej porady. Ten jeden raz gdy ta pomoc była potrzebna, Chociaż jeszcze dzień póniej mówiłeś, że to chyba działa, że gorączka spada. To było takie normalne, takie podobne do Ciebie. A potem telefon zamilkł.

Minął już ponad miesiąc od tamtego dnia. Znając Ciebie, przypuszczam, że pewnie oswoiłeś się już i kroczysz dziarskim krokiem po nieznanej nam krainie. I pewnie jak zwykle dajesz sobie radę.

Albert Einstein powiedział kiedyś: “Śmierć nie jest kresem naszego istnienia – żyjemy w naszych dzieciach i następnych pokoleniach. Albowiem oni to dalej my, a nasze ciała to tylko zwiędłe liście na drzewie życia”. Ty byłeś zawsze fit, ale też trudno było w ostatnich miesiącach nie zauważyć jak bardzo doskwierał Ci ból w nogach i, że z trudnością podnosiłeś do góry jakiś ciężar rękami, Dzisiaj ból jest już tylko wspomnieniem. Ciało, które Cię coraz bardziej ograniczało, niczym ów zwiędły liść obrócone w proch, a raczej w popiół spoczywa w urnie, a przed nią Twoje geny w osobach Twoich wspaniałych córek i Twoich niesamowtych wnuków. Twoja duma i Twoje dziedzictwo. Jeśli nasze ciała, jak ktoś kiedyś powiedział są tylko naczyniami dla genów, owo spopielone naczynie nie musiałoby być powodem do smutku. A jednak… W wsio taki żal… jak śpiewał niezapomniany Okudżawa, że po Moskwie nie suną już sanie, i nie ma już sań, i nie będzie już nigdy, a żal… A wsio taki żal, że już nie będzie wędzonego łososia, że nie otworzymy piwa przy grillu, że nie będziesz nam wyświetlać odkrytych w internecie skeczów kabaretowych, że nikt nie przywita Frania w Jankowie słowami „cześć kolego” i, że nikt nie wyegzekwuje dyscypliny tego malutkiego łobuziaka tak jak Ty. Tyle jeszcze rzeczy mogłeś go nauczyć, tyloma zdolnościami zainspirować…

Ta pora roku, Boże Narodzenie i Sylwester od kilku lat wybrzmiewają mi Kolędą dla Nieobecnych Zbigniewa Preissnera. Utwór, który powstał zaledwie dwadzieścia lat temu, a wpisał się w atmosferę świąt jakby towarzyszył nam od zawsze. Utwór, który ściska mi gardło ilekroć słyszę, „że przygasł świąteczny gwar, bo zabrakło znów czyjegoś głosu, (…) że po głosach tych wciąż drży powietrze, lecz że nadzieja znów wstąpi w nas…

Tak, ta nadzieja pozwala nam ufać, że owo drżące jeszcze powietrze, te wibracje zostaną wśród nas. Że chcociaż jesteś juz w innej postaci to wśród nas żyć będziesz wiecznie. Nie wiemy jak, ale przecież wierzymy, że nie można tak po prostu obrócić się w nicość. Będziemy więc cierpliwi jak w piosence Twojego ulubionego Perfectu. Cierpliwi jak papier bedziemy czekać na jakiś znak gdy wybłagasz wśród chmur, byś tu czasem mógl wpaść. Kiedyś zaś przyjdzie taki czas, że nasze geny pozostaną w następnych, młodszych naczyniach, a my wyruszymy na spotkanie. Bądź wtedy gdzieś blisko. Pamiętaj po Osieckiej, że „my jesteśmy tu na ziemi, naprzeciwko, zamów dla nas tam na górze małe piwko”.

Odpoczywaj w pokoju, odpoczywaj, bo zaśłużyłeś na to jak nikt,

30 grudnia, 2020.

Jantar, 22.04.2021; 21:41 LT

Komentarze