ZNOWU ŚNIĘ

Nie staram się walczyć z kręćkiem związanym ze zmianą stref czasowych. Po co, jeżeli za kilka dni czeka mnie kolejne dziewięć godzin zmiany w związku z powrotem do Polski? Przyzwyczaiłem się już do chodzenia spać jeszcze przed kurami i do zaczynania pracy o trzeciej nad ranem. Ma to nawet swoje zalety. Po pierwsze, w nocy nikt mi nie przeszkadza. W dzień zawsze ktos ma jakąś sprawę do przedyskutowania. Po drugie zaś, paradoksalnie… wysypiam się. Kładąc sie spać o dziewiętnastej albo dwudziestej, mam siedem albo osiem godzin snu, a jeżeli potrzeba to nawet i dwanaście. Bez budzika budzę się około trzeciej.

W „normalnych” warunkach nigdy nie kładę się spać przed północą. Zazwyczaj znacznie później. A wstaję i tak wcześnie rano.

Zauważyłem ostatnio coś niezwykłego. Każdej nocy miewam sny. Wróciłem pełnią świadomości do przedziwnej krainy Morfeusza. Uwielbiałem marzenia senne. Były jak najlepsze filmy. Od jakiegoś czasu jednak nie śniło mi się nic. Może coś tam się śniło, ale nic, absolutnie nic z tego nie pamiętałem. Budziłem się co rano wyjałowiony bez żadnych wspomnień z tamtej nocnej wędrówki, jakbym wydostawał się z jakiejś czarnej dziury. Zastanawiałem się nawet czy to nie objaw jakiejś postepującej, mózgowej degeneracji. Teraz widzę, że najprawdopodobniej jedyne czego mi brakowało to odpowiedniej ilości nocnego wypoczynku.

Miło było znów wrócić w dawno nie odwiedzane rejony. Przedwczorajszej nocy śpiewaliśmy i tańczyliśmy do cygańskich rytmów na skwerku przy Wałach Chrobrego. To za sprawą jakiegoś zespołu folklorystycznego, z którym wraz z moimi kolegami z licealnej klasy dziwnym trafem się zaprzyjaźniliśmy. Towarzystwo dziewczyn z zespołu było tak sympatyczne, że postanowiliśmy zrezygnować z lekcji matematyki i pójść na wagary. Tak, tak, bo rzecz jakkolwiek działa się współcześnie (zza parku im. Żeromskiego wystawała wszak bryła Pazimu), to my ciągle jeszcze uczyliśmy sie w liceum. Nie pójść na matematykę?! Brrr! Do tej pory ciarki przechodzą mnie na samą myśl, że moglibyśmy targnąć się na aż takie szaleństwo.

Dzisiejszej nocy zaś przytrafiła się historia mroczna. Stałem w jakimś ciemnym pomieszczeniu, sam jeden i trzymałem w ręce niewielką białą fiolkę. Nie większą od zapalniczki. Ta fiolka (teraz o tym wiem) dziwnie przypominała opakowanie od dyszy myjki ciśnieniowej, którą ogladałem poprzedniego dnia, poniewaz potrzebowaliśmy dokupic kilka sztuk. We śnie jednak nie pamiętalem o żadnej myjce. Jakiś głos z tyłu mówił głośno i wyraźnie

– Jeżeli ją otworzysz, w ciągu dziesięciu minut, spełnią się wszystkie myśli o Twoich złych uczynkach.

To dopiero puszka Pandory! Nie, żebym miał jakieś paskudne zamiary, ale informacja zrobiła na mnie takie wrażenie, że ścisnąłem ją mocno, schowałem i… obudziłem się. Spojrzałem na zegar. Było jedenaście minut po drugiej. Poleżałem chwilę, przewróciłem się na drugi bok, a ponieważ sen nie powracał, wstałem przygotować się do pracy.

Już wiem skąd ta puszka i ów głos. To zapewne za sprawą wczorajszej inspekcji zbiorników. Znów penetrowałem czeluście dna podwójnego i w pewnym momencie natknąłem sie na cos takiego:

Przeciez wiedziałem, że ten napis wykonał ktoś z zalogi. A jednak nie było miłe czytanie go w samotności w labiryncie stalowych komór. I te liszaje rdzy na tle zupełnie nietkniętej oryginalnej farby, sprawiające wrażenie, jakby niszczało to, czego szatan dotknął wychodząc zapewne z dennych czelusci po owej drabince.

Szkoda, że inspiracją do snu nie stało się cos przyjemniejszego. Na przykład srebrzący się w słońcu Pacyfik.

Może dlatego, ze słońca ostatnio było jak na lekarstwo. San Francisco chłodne, spowite mgłą:

Czasem mgła ustępowała i pomimo okrutnej jak na pracę pory (przerwa w wyładunku trwała tylko od 04:00 do 08:00, wiec jedynie wtedy mozna było coś poprawić na suwnicach) można było delektować się widokiem położonych po drugiej stronie zatoki świateł Oakland.

Zaraz po śniadaniu do akcji wkraczali amerykańscy dokerzy i unos po unosie opróżniali ładownie z przywiezionych tu z Tajwanu rur.

Kiedy odpływaliśmy, miasto znów spowijała mgła.

Szczególnie ponuro w tej scenerii prezentowała się więzienna wyspa Alcatraz, którą mijaliśmy o rzut kamieniem. Sama w sobie niczym odrębne, samowystarczalne miasteczko. Dziś można stateczkiem białej floty popłynąć tam na wycieczkę. Nie miałem takiej okazji, więc zapamiętam jako taką zamgloną, posępną osadę. Zastanawiałem się, który z budynków był własciwym więzieniem. Czy ten duży tuz nad wodą, czy może tamten ginący we mgle, na szczycie skalistej wyspy? A może kilka z nich pełniło tę rolę?

  

 

Od Alcatraz zaś już niemal prosta droga prowadzi ku cieśninie otwierającej drogę na ocean. Nad nią przerzucono słynny most Golden Gate.

Przypominam sobie oglądane kiedyś zdjęcia wystających ponad chmury pylonów tej konstrukcji. Tym razem, oglądając całość od spodu, mogłem jedynie obserwować jak ich czubki w chmurach się zanurzają.

Odkryty przez chwilę skrawek błękitnego nieba, był jak połyskujący szlachetny kamień na plazy pelnej szarych otoczakow.

Za mostem łagodne kołysanie oznajmiło nam, że wyszliśmy na otwarte wody. Pożegnaliśmy i wiszącą dumę San Francisco i skaliste wybrzeże. Wkrótce przestały działać telefony komórkowe i pozostała jednynie okalająca nas zawiesina mgły nad leniwie rozkołysanym, burym oceanem. Coś tam widział w radarach oficer na mostku i jakąś tam łączność zapewniały satelity, ale przecież nie będę psuć nastroju. Może mi się przyśni?

Vancouver, Washington 02.08.2008, 17:20 LT

 

Komentarze