ZNÓW NA LOTNISKU

           

Po dłuższej przerwie znów podróżuję.

O 15:30 wyleciałem z Gdańska i teraz czekam we Frankfurcie na lot do Sao Paulo. Cała podróż zajmie mi ci najmniej trzydzieści godzin bo z Sao Paulo czeka mnie jeszcze lot do Rio de Janeiro, a stamtąd do Vitorii. A na lotniskach wszędzie trzeba czekać.

Uff, znów robie to co lubię. Codzienne siedzenie za biurkiem działało na mnie bardzo destrukcyjnie.

Dzień zanim wyleciałem minął bardzo intensywnie. Przedpołudnie spędziłem w biurze, apotem jeszcze biegłem do notariusza. Wszystko dlatego, ze przedwczoraj z podpisania umowy nic nie wyszło. Chodziło o to, że z powodu śmierci mojej mamy całą operacja opóźniła się o tydzień i nie było teraz pewności czy bank przyzna mi kredyt na umówiony wcześniej termin. Tym bardziej, że długi weekend tuż tuż i nie wiadomo czy ktoś zajmie się złożonymi dokumentami jeszcze przed nim.

Sprzedająca pani jednak usztywniła swoje stanowisko. Nie przesunie terminu o te kilka dni bo się już z kimś wstępnie umówiła i nie chce do tego kogoś dzwonic ponownie. Tłumaczył posrednik, że to nie sprzedaż natki pietruszki i odrobinę elastyczności trzeba wykazać, tłumaczył notariusz ale bez efektu. Po półtorej godziny spędzonej w biurze notarialnym wyszliśmy z niczym. Odwołałem umówioną wizyte w banku bo do zgromadzonego pliku dokumentów zabrakło mi owej umowy przedwstępnej.

Następnego dnia pani jednak spotkała sie ze swoimi kontrahentami, którzy elastycznością się wykazali i całą wiązaną transakcję przesunęlismy w czasie o dziewięć dni. Teraz trzeba było znów iść do notariusza i potem zanieść umowę do banku, a pozostał tylko dzień dzisiejszy. Notariusz dysponował wolnym terminem na trzy godziny przed odlotem. Wszystko opóźniło się jeszce o kwadrans i kiedy przyszło do sprawdzania treści umowy, okazało się, ze pani sprzedająca zapomniała oryginału jednego z dokumnetów. Znów nerwówka, ale w końcu dobrnęliśmy do szczęśliwego końca. Potem bieg do banku, a następnie jazda autem do domu po walizki. Na szczęście przezornie spakowałem się rano, ale i tak na lotnisko dotarłem na ostatnią chwilę. W samolocie uszło ze mnie powietrze i przespałem smacznie niecałe dwie godziny lotu.

Z Frankfurtu zadzwoniłem do taty.

– Posiedziałem na cmentarzu ze trzy godziny, zapaliłem znicze, spryskałem wodą kwiaty na wieńcach… – opowiadał.

Nie powiedziałem mu tego, ale nie podoba mi się to. Nie może siedzieć co drugi dzień na cmentarzu, bo w końcu przeniesie się tam na stałe. Wiem jednak, że dobrze mi mówić, kiedy znów wciągnął mnie kierat pracy oraz innych wydarzeń i prawie nie mam czasu na myślenie. On zaś całe dnie spędza w pustym domu, gdzie każdy przedmiot przypomina mu mamę. Coś musze zrobić, spróbować skierować jego uwagę na świat żywych. Może największy ból minie zanim wrócę i będzie trochę łatwiej? Może wtedy odnajdzie sens dalszej egzystencji? Poczekamy. Nie darmo mówi się, ze czas jest najlepszym lekarzem takich ran.

Frankfurt; 27.04.2006, 19:16 LT

Komentarze