Harujemy tu jak psy. Od świtu do późnego wieczora. Wieczorem, po całym dniu przeganianym po statku i doku, po stressach związanych z rozwiazywaniem kolejnych problemów, zasypiam nad komputerem.
W Polsce minął dzień Wszystkich Świętych, a potem Zaduszki. Gdzieś przez chwilę przemknęło wspomnienie Tych, Którzy Odeszli, ale nie spędziłem tego dnia, tak jakbym chciał. Kiedyś, nawet bedąc gdzieś na oceanach, wieczorem znajdowałem chwilę na zapalenie symbolicznego ognika i odrobinę zadumy.
Trudno mówić o śmierci inaczej niż ze smutkiem, ale powtórzę się po raz kolejny, że Pierwszy Listopada w polskim wydaniu powinien byc pielęgnowany jako jedna z najbardziej wartościowych naszych tradycji. Wspominam o tym przy okazji Halloween. Nie mam nic przeciwko Halloween, tym bardziej, że ma miejsce wieczorem 31 października. Niech będzie czas i na zabawę i na chwilę refleksji nad przemijaniem. Chodzi o to, by zwłaszcza ci najmłodsi, którzy przejma kiedyś pałeczkę, nie przesunęli proporcji zbyt daleko w drugą stronę, ewentualną wizytę na cmentarzu uzależniając od od samopoczucia po ostrej imprezie i od tego czy nie pada.
Mamy w Polsce piękny zwyczaj, że z okazji Wszystkich Świętych wspomina się tych, którzy pokonali granice cienia w przeciągu ostatniego roku. Jest to okazja, by jeszcze raz przypomnieć sobie tak niedoległe przecież chwile gdy byli tu z nami, zanim już na zawsze trafią karty książek, do haseł encyklopedii, archiwów telewizyjnych czy po prostu rodzinnych albumów.
Dla kogoś tak jak ja często podróżującego, nierzadko bez dostepu do najświeższych informacji, taka lista jest również przykrym uaktualnieniem stanu obecności, zaskoczeniem, że o czyims odejściu nawet nie wiedziałem. Niedawno gdzieś czytałem, że w takich przypadkach te osoby jak gdyby żyły dłużej, bo dopiero we Wszystkich Świętych odnotowuje się, że ich juz nie ma.
Przejrzałem tegoroczną listz z Gazety Wyborczej, która i tym razem nie była pozbawiona niespodzianek. William Wharton, w którego „Domu na Sekwanie” zaczytywałem się swego czasu, mimo, że nie była to jego największa powieść, a ciagle nie mogę znaleźć czasu na „Spóźnionych Kochanków”. Roy Scheider, pamietany ze „Szczęk”, którego imieniem ochrzcilismy na studiach jednego z naszych kolegów. Jerzy Ofierski, słynny sołtys Kierdziołek, którego słuchałem jako dziecko gdy moi rodzice w niedziele włączali radio na „Podwieczorek przy Mikrofonie”. Leszek Jezierski, wspaniały trener, który co prawda serce oddał ŁKS-owi, lecz Szczecin nie zapomni ile dobrego zrobił dla Pogoni. Edmund Hillary – teraz już z góry ogląda najwyższy szczyt Ziemi. Ryszard Kulesza, Yves Saint-Laurent, Sydney Pollack… To są ci, którzy żyli dla mnie aż do 1 listopada.
A ilu było takich, których śmierć dotarła do mnie, i napełnila smutkiem od razu? Jan Kaczmarek, na którego piosenkach się wychowałem słuchając co tydzień „60 minut na godzinę”, Wojciech Zieliński, którego komentarza do meczu Polska – ZSRR na igrzyskach w Montrealu, oglądanego nad ranem nie zapomnę, Bronisław Geremek – autorytet jakich mało, Aleksander Sołżenicyn – opisujący świat Gułagu, Agata Mróz – Złotko jak na boisku walczące do końca, Jerzy Kawalerowicz, Gustaw Holoubek, Bobby Fischer…
Ciekawe, ze co roku ta lista sie wydłuża. Im więcej postaci przewinęło się przez nasze życie, tym większa lista nieobecności. Byc może z czasem zacznie się skracać, kiedy okaże się, ze większość tych, ktorzy w jakims stopniu na naszym zyciu zaważyli, juz na drugą stronę przeszli. Będzie to znak, że zbliża się moment, kiedy w końcu i nas ktoś odhaczy na swojej liście.
Gdzieś w przelocie między jedną robotą a drugą moje myśli pobiegły też oczywiście ku rodzinie. Do mojej Mamy, która robiła najwspanialszy sernik na świecie, do babć i dziadków ubarwiających moje dzieciństwo, do kuzyna Krzyśka, który miał niesamowite poczucie humoru i zawsze sypał dowcipami oraz rozmaitymi śmiesznymi powiedzonkami, a którego przedwczesna śmierć co roku przypomina się nam kiedy media piszą o rocznicy wyboru papieża Polaka (od euforii po wyborze kardynała Wojtyły, o rozpacz półtorej doby później kiedy odszedł Krzysiek), kuzyna Jurka, najstrarszego z naszego pokolenia rodziny, który również odszedł młodo, wujka Mietka, z którym rozegrałem niezliczoną ilość szachowych partii, niewidomą ciocie Irę, wujka Wacka, który z łódzkich Bałut przybył do Szczecina w latach pięćdziesiątych by aż do śmierci spędzić kilkadziesiąt lat z ciocią Irą bez ślubu i bez kontaktu ze swoją rodziną. Jego rodzina (przecież chyba jakąś miał?) była dla mnie białą plamą, a życiorys jedną z największych zagadek. To nie wszyscy. Lista kwater na cmentarzach jest juz przecież dłuższa niż ta od adresów domowych.
Niech spoczywają w pokoju.
Wyspa Liuheng, 03.12.2008, 21:45 LT