ZNAD BAŁTYKU W KARKONOSZE

To było kolejnych intensywnie przeżytych kilka dni…

W piątek po pracy nie wracałem już do domu lecz pojechaliśmy z Aniołem na walentynkowy weekend do Mielna.

Poświęcę mu zapewne oddzielny wpis, podobnie jak i „osiemnastce” Pauliny. Muszę  jednak troche ochłonąć po tych wszystkich wrażeniach, przeplatanych, a jakżeby inaczej, strumieniami służbowych e-maili, które oczywiście były w większości pilne i w większości wymagały mojego zaangażowania pomimo urlopu. A może to ja już fiksuję na ich tle?

Walentynki i osiemnastka zlały się w jedną całość ponieważ dzieli je w kalendarzu niewiele, ale żeby aż tak? Tradycyjnie już wszystko robię „na styk”, więc tym razem nie mogło być inaczej.

Niedzielne popołudnie i wieczór z Aniołem, zamykajacy nasze pierwsze wspólne święto zakochanych (poprzednie dwa z powodu moich wyjazdów spędzaliśmy daleko od siebie) zakończyły się przyjazdem do Gdańska około 21:30. O 23:25 miałem zaś pociąg w kierunku Jeleniej Góry. To znaczy tak naprawdę to był to pociąg do Warszawy, gdzie zamierzałem się przesiąść na pociąg do Wrocławia, by stamtąd łapać połączenie autobusowe do „Jelonki”. Było to jedyne rozwiązanie pozwalające mi nie tracić niedzielnego popołudnia, a zarazem znaleźć o w miarę rozsądnej godzinie u celu.

Tu jednak muszę wspomnieć, że Jelenia Góra nie była ostatnim etapem tej podróży. Zaraz po dniach wolnych czekał mnie wyjazd na statek. W tej sytuacji nie było sensu wyjeżdżać do Gdańska w środę po południu, by prosto z dworca jechać na lotnisko. Uzgodniliśmy, że polecę z Wrocławia.

Walizki miałem prawie spakowane, ale po powrocie do domu trzeba było jeszcze przerzucić to i owo (a szczególnie laptop) z bagażu walentynkowego. Kiedy skończyłem przepakowywanie i pomyślałem, że warto byłoby zamówić taksówkę na 23:00, spojrzałem na wyswietlacz telefonu komórkowego. Wskazywał… 23:05. Byłem tak zaskoczony, ze jeszcze musiałe mporównac z innym zegarem. Niestety, pomyłki nie było.

Od razu wskoczyłem na wysokie obroty, ale diabeł zachichotał gdy przewijałem dane książki telefonicznej. Cała lista została skasowana gdy telefon był niedawno oddany do naprawy. Mógłbym bez trudu odnaleźć go w internecie, lecz laptop był już spakowany. Zaczęło się więc nerwowe wpisywanie adresu internetowego w wyszukiwarce telefonu. Oczywiście w takich przypadkach trudno o sukces za pierwszym razem. To wymagałoby spokoju i opanowania.

W końcu znalazłem, dodzwoniłem się i wezwałem taksówkę. Zjechałem windą z walizkami i rozpoczeły się minuty oczekiwania. Dlaczego jej jeszcze nie ma. Sięgnąłem po portfel, by sprawdzić zawrtość. Trzydzieści złotych. Na taksówkę starczy, ale na bilet u konduktora (innej opcji już nie było) należało zaopatrzyc się w gotówkę z bankomatu. A zegar gnał jak szalony, a taksówka ciągle nie nadjeżdżała.

W końcu jest! Wsiadam. Do odjazdu pociągu mniej niż dziesięć minut. Kierowca po zamknięciu bagaznika wsiada i przed ruszeniem spokojnie wklepuje zlecony własnie kurs do komunikatora ich kompanii. Żeby dyspozytorka wiedziała dokąd jedzie. Postanowiłem już się nie denerwować. Nie było praktycznie szans abym zdążył. Po przyjeździe na miejsce spokojnie poszedłem do dworcowego bankomatu. Zegar w hallu wskazywał 23:23. Dwie minuty do odjazdu. Peron piąty, najdalszy. Kiedy jednak automat sprawnie wypluł gotówkę, postanowiłem spróbować. Pędem (o ile można mówić o szybkości gdy ciagnie się za sobądwie walizki) ruszyłem w tunel pod torami. Jeszcze schody i jest. Peron już pusty, ale pociąg jeszcze stoi. I konduktorzy w oddali tez jeszcze na peronie. Szarpię się z drzwiami najbliższego wagonu. Wstawiam jedną walizkę, potem drugą i sam wchodzę. Otwieram okno na korytarzu wyglądam. Konduktor jeszcze na coś czeka. Zziajany odpoczywam przy oknie.

– Co pan taki zasapany? Też na ostatnią chwilę? To tak jak ja – mówił jakiś gość przez otwarte drzwi przedziału – musiałem kupić bilet u konduktora.

Jeżeli on przybył na ostatnią chwilę i zdążył kupic u konduktora bilet oraz rozlokować się w przedziale, to na jaką chwilę ja dojechałem?

Nie szukam dalej. Pakuję walizki do przedziału owego pasażera last minute. Pociąg rusza. Jest 23:28. Gdyby odjechał planowo, chyba miałbym okazję popatrzeć na tę scenę z peronu zamiast z okna wagonu. Tym razem Niebiosa się zlitowały.

Do podróży i Jeleniej Góry też wrócę (o ile nie zapomnę)  w następnym wpisie, a teraz tylko dodam, że opuściłem już to zasypane śniegiem miasto (padało z niewielkimi przerwami przez całe trzy dni).

O wpół do pierwszej w nocy dotarłem do hotelu, z którego raniutko odjadę na lotnisko. Z przesiadkami w Monachuim i Nowym Jorku mam dotrzeć na Trynidad. Tam czeka mój statek, którym popłynę do Charleston w USA.

Reszta potem. Teraz spać.

Wrocław, 19.02.2009; 02:15 LT

Komentarze