ZIMA TAM, ZIMA TU…

             

No cóż, z rozmaitych rzeczy, których mi w tym roku brakuje, z pewnoscią na jednym z pierwszych miejsc uplasowałaby się silna wola. Nie przejmowałbym sie zbytnio gdyby owa sprawa dotyczyła tylko postanowienia ograniczenia konsumpcji ciast, ciasteczek i batoników. Gorzej gdy wyciaga swe macki również w kierunku bloga. Blog miał być z założenia zaawansowana technologicznie formą mojego dziennika, a nie tygodnika, wiec każdego wieczora odzywają się wyrzuty sumienia, ze kolejny dzień przepadnie niedługo w mrokach niepamięci. Tym bardziej, ze pamięć też juz nie ta. Przydałoby się dołożyć trochę RAM-u albo styki przeczyścić. Bo sam miłorząb to chyba nie pomoże.

Może po prostu za bardzo przejmuję sie pracą. Ile bym nie próbował robić, zawsze jestem dwa kroki do tyłu, a kiedy tylko jeden dzień poświęcę na inne zajęcia niż czytanie maili i produkowanie raportów (czasem trzeba przecież zająć się naprawdę konkretną pracą) sterta zaległości osiąga natychmiast wysokość olbrzymiej hałdy węgla przed kopalnią (wirtualnej oczywiście), która potem przez trzy dni niwelować muszę do rozmiarów pryzmy piachu. Płasko to chyba nie będzie nigdy.

Na statku jak zwykle działo sie sporo. Dostawy, inspekcje, problemy załogowe, przewijający się serwisanci. Trudno skupic się na jednej czynności. I do tego przeraźliwe, jak na marzec, zimno. Do ostatniej chwili było coś do zrobienia. Opuściłem statek zaledwie pół godziny przed przybyciem pilota.

  

Zima poprzedniej nocy przypuściła kolejny atak. Statek i otoczenie wyglądały tak, jakby znajdowały sie na dalekiej północy. Samochód też długo odśnieżałem. Skrobałem szyby, a na wycieraczkach i tak pozostała warstwa lodu. Wyjeżdżałem o jakieś dwanaście godzin później niż pierwotnie planowałem. Szkoda, bo dzieciaki zdążyły już dojechać do Szczecina, odsypiały nocna podróż, podczas gdy ja miałem tam dotrzeć dopiero około szesnastej.

Początek jazdy nie nastrajał optymistycznie. Zaledwie jeden pas autostrady był jako tako odśnieżony. Im bliżej Hannoveru, tym było lepiej, i kiedy wydawało się, że sucha i czysta szosa jest juz tylko kwestią minut, nagle rozpaało się na dobre. Zadymka przeradzała się momentami w marznący deszcz, by potem znów przeobrazić się w śnieg, okraszony na dodatek gestniejacą mgłą. Moje auto było oblepione lodem.

 

A za Berlinem inny swiat. Prześwitywało słońce, na drodze sucho i tylko snieg w lesie przy drodze przypominał, ze to tylko chwilowa przerwa.

Kilka minut po szesnastej otworzyłem drzwi do mieszkania. Fajnie znów byc razem. Jeszcze dobrze nie wymieniliśmy najnowszego „co słychać” kiedy padło sakramentalne „co bedziemy dziś oglądać?”. Kino czy DVD w domowym zaciszu? Lepiej kino, ale godziny nie za bardzo pasowały. Chciałem bowiem jeszcze po drodze wpaść na chwilę do rodziców. Zdecydowalismy się więc na wypożyczalnię. Po drodze zajeżdżamy do dziadków, a tam świeżo po wizycie pogotowia. Mama dostała krwotoku z nosa i ust. Opanowali, ale niedługo potem znów zaczyna lecieć z nosa. Tampony przesiąkają jeden po drugim, kolejne wezwanie i tym razem jazda na izbe przyjęć do szpitala. Dzieciaki wróciły do domu. Ja zostałem na izbie przyjęć. Mieli zmniejszyć podwyżsozne ciśnienie i pozwolić po tym wrócić mamie do domu. Długo to trwało, bo ciśnienie nie spadało i wkrótce pojawił sie krwotok kolejny. Wreszcie około dwudziestej drugiej, kiedy wydawało się, że mama zostanie jednak w szpitalu, poprawiło się i wróciliśmy do domu.

Kiedy przyjechałem do siebie, dzieci już spały. Nazajutrz rano zadzwoniłem dowiedzieć się jak mineła noc i dowiedziałem się, że opatrunek znów przesiąka bo z nosa cieknie. Znów więc w samochód i raz jeszcze na izbę przyjęć. Tym razem poszło szybciej i koło południa wróciłem do siebie. Poszliśmy na pizzę i było to bardzo fajne popołudnie. Pogadaliśmy dużo o sprawach poważnych i zupełnie błahych. Wkrótce jednak nadszedł czas pożegnania.

Zima w Brake wyszła mi bokiem, a raczej gardłem i nosem. W poniedziałek chrypa straszna, a we wtorek rozsadzało głowę, nos czerwony i zapchany, kaszel uporczywy i pieczenie pod powiekami. Bez problemu dostałbym zwolnienie i przeleżał chorobę w Szczecinie, ale byłem przekonany, ze wszyscy pomyślą, ze nie chciało mi się przyjeżdżać do Sopotu więc załatwiłem sobie chorobowe. Wczoraj po powrocie z pracy zrobiłem sobie gorącej herbaty z cytryną, łyknąłem coldrex i zanurzyłem się w ciepłej pościeli. Byłem tak zmęczony, że postanowiłem nie robić już nic. Pod kołdrą obejrzałem „Wiadomości” i wkrótce potem zasnąłem. Jak dziecko. Za to przebudzenie było rewelacyjne. Wielkie możliwości w zakresie biologicznej odnowy ma sen. Choroba była w zdecydowanym odwrocie. Dalekie echo dnia wczorajszego. Było tak dobrze, ze o szóstej rano wstałem z łóżka i do ósmej nadrabiałem zaległości z czytania służbowych e-maili. Przyjdzie, musi przyjść czas, że zajmę się znacznie przyjemniejszą lekturą. Trzeba tylko dać czasowi czas.

Gdynia, 15.03.2006; 21:45 LT

Komentarze