ZIELONO-RUDE WRAŻENIA

   

Trynidad przywitał mnie przede wszystkim zielenią. O świcie, kiedy przelatywaliśmy nad górami szykując się do lądowania, wszystko było jeszcze bure od chmur i deszczu. Ponury i groźny krajobraz rozświetlały często pojawiające się błyskawice. Zanim jednak przeszedłem przez bramki odpraw granicznych, niebo pojaśniało i zrobiło się prawdziwie tropikalnie.

Z Port of Spain do Point Lisas, gdzie czekał mój statek zwiózł mnie samochód. Wokół  było płasko I jk okiem sięgnąć rozciagały się uprawy trzciny cukrowej. Gdzieniegdzie ten płaski krajobraz urozmaicały pojedyńcze domostwa albo rzędy palm. Zieleń, zieleń, zieleń po widnokrąg. Bardzo soczysta.

Góry na północnym krańcu wyspy zostały za plecami, a my przebijalismy się przez ten dość monotonny krajobraz. Trynidad ma w swojej skali podobne problemy motoryzacyjne do naszych. Wygląda na to, że liczba samochodów juz dawno przerosła możliwości wchłonięcia ich przez krajową sieć dróg. W efekcie zamiast jechać, głównie tkwilismy w ogromnych korkach na wąziutkich szosach, które u nas mialyby co najwyżej status dróg wojewódzkich. W końcu dojechaliśmy do autostrady, bo i ten malutki kraj dorobił się autostrad. Tyle tylko, że autostrada również była sparaliżowana. Gdzieś daleko samochody nie były w stanie zjechać z niej w niewielką sieć wąziutkich uliczek.

– Widzisz co się dzieje? – zagadnął mnie kierowca – Do Port of Spain jest stąd 37 mil, a samochody stoją stąd do samgo miasta. Dlatego żeby odebrać cię z lotniska jechałem bocznymi drogami przez wioski bo inaczej nie było szans abym zdążył.

To, że zbliżamy się do Point Lisas wyczułem gdy pojawiły się wielkie konstrukcje zakładów przemysłowych. Trynidad i Tobago to ciekawe państwo. Prawdziwa symbioza dwóch wysp. Znacznie większy Trynidad jest zapleczem industrialnym. Tu znajduja się fabryki, porty, magazyny, pola uprawne i tu rozwijane są tradycyjne działy gospodarki. Tobago zaś to kraina turystyki: plaże, hotele, rozmaite rozrywki. Ja niestety, nie miałem spraw do załatwienia na Tobago wiec kierowałem się ku niezbyt cieszacej oczy krainie stalowych konstrukcji połączonych plataniną tasmociągów, rur i prowadzących do zatoki pirsów.

Zieleń jeszcze próbowała się bronić, ale była w zdecydowanej mniejszości.

Po przybyciu na statek utknąłem tu na cały tydzień. Nawet gdybym miał czas, nie bardzo było dokąd pójść wieczorem. Miasteczko znajdowało się daleko poza strefą przemysłową. A czasu wbrew pozorom zbyt wiele nie było. Zamiast więc coś zobaczyć, pilnowaliśmy własciwych procedur wśród tumanów agresywnego kurzu.

Tam o zieleni już zupełnie mowy nie było. Szary pył pod wpływem wilgoci zmieniał barwę na rudą, szczelnie pokrywając taką warstwą wszystko dookoła. Przypominało mi się marsjańskie czerwone zielsko z „Wojny światów” Wellsa. Pewnego dnia koło ładowni znalazłem pięknego kolorowego motyla.

Był jakby z innego świata w tej krainie rdzawej czerwieni. I paradoksalnie to owo piękno nie przetrwało – zbyt kruche zakonczyło żywot w nieprzyjaznym świecie – też prawie jak u Wellsa, tylko że na opak.

Skończyłem swoją pracę na tym statku. Walizki spakowane, lecz nie czeka mnie podróż. Zejdę tylko po trapie na keję, pomacham im na pożegnanie, a po kilkudziesieciu minutach wsiądę na następny z moich statków, który juz czeka na redzie by tutaj zacumować. Dopiero na tamtym połynę dalej, do Charleston w USA.

Point Lisas, 17.09.2007; 10:45 LT

Komentarze