Pogoda trochę sie ostatnio poprawiła. To jedna z ostatnich okazji do spaceru w promieniach słońca. Z naszego biura na Monciak niedaleko, więc poszedłem zobaczyć jak postępują prace przy budowie nowego centrum Sopotu. Miał boweim swój Potsdamer Platz, największy plac budowy w Europie, Berlin, ma przy zachowaniu wszelkich proporcji Sopot. Jest to z pewnością największy plac budowy w Polsce jesli chodzi o miasta liczace kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. A i niejedno wieksze mogłoby pozazdrościć.
Duzo ostatnio pisze się o aferze korupcyjnej z udziałem prezydenta tego miasta, Jacka Karnowskiego. Dyskusje trawają, a strony sporu wyciagają coraz to nowe dowody, przyczym te prezydenckie wydają się mniej przekonujące. Abstrahując jednak od powyższego, trzeba przyznać, że ma Sopot szczęście do rządzących. Nie byli byc może nieskazitelnie czyści (chociaż zastanawiam się, gdzie takich polityków szukać), lecz mieli smiałą wizję, którą potrafili w stosunkowo krótkim czasie przekuć w czyn.
Z projektu przedstawionego na zamieszczonej wyżej ilustracji oddany do użytku (i to jeszcze na wiosnę) został Hotel Sheraton, sąsiadujący z słynnym Grandem. W czerwcu gotowy był tunel po deptakiem, dzięki czemu biegnąca wzdłuż plaży główna ulica Dolnego Sopotu zachowała swoją funkcję, a piesi spokojnie moga spacerwać deptakiem z okolic dworca PKP az na molo.
Gotowe są juz surowe bryły pozostałych budynków, jak na przykład ciagnący się od Sheratona aż po molo Dom Zdrojowy
czy też centrum handlowo-usługowe
Z dużą przyjemnością spacerowałem wzdłuż niezbyt urodziwych płotów. Rozgrzebane budowy rzadko kuszą estetyką. Wyobrażałem już sobie jednak jak zupełnie inaczej (mam nadzieję, że pięknie) będzie tu w przyszłym sezonie. Ja już sobie ostrze zęby na multipleks. Z naszym charakterem pracy zawsze mieliśmy z Aniołem problemy, by zdążyć dojechać do Gdańska albo Gdyni wystarczająco wczesnie przed początkiem seansu. Teraz będziemy miec okazję do kilkuminutowego spaceru wzdłuż plaży by znaleźć się w sali kinowej. A po kinie… aż prosi się by chociaż na chwilę wyjść na molo…
Spacer w łagodnym, wczesnojesiennym słońcu miał jeszcze inną wielką zaletę. Wszedłem na chwile do empiku i… Nie, nie kupiłem płyty Marii Peszek. Na półce leżał bowiem egzemplarz zapisu na DVD koncertu „Zielono Mi”. Rozglądałem się za nim od dawna. Wydawało mi się niemożliwe, żeby wydając nagrania z rozmaitych imprez, pominieto przedsięwzięcie tak niezwykłe. Nie zastanawiałem się ani chwili. Nie było czasu na obejrzenie tego w Gdyni, lecz noc po powrocie na weekend do Szczecina była w sam raz.
Jest to jedna z tych płyt, które, gdybym musiał, zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę. Koncert ten miał miejsce jedenaście lat temu. Aż dziwne, ze już tak długo Agnieszki Osieckiej nie ma wśród nas. Prowadząca, Magda Umer, rozpoczęła od słów, że chciała zdążyć przed Panem Bogiem. Zaczynała bowiem z myślą, że poprowadzi go razem z poetką. Niestety, Pan Bóg był szybszy.
Na scenie sama śmietanka polskiej estrady. Trudno wyliczać, bo właściwie pominięcie jakiegokolwiek nazwiska byłoby znacznym uchybieniem. Ale nie mogę sobie odmówić przyjemności wspomnienia Krystyny Jandy, Anny Szałapak, Zbigniewa Zamachowskiego, Piotra Machalicy, Grzegorza Turnaua, Edyty Geppert i wielu wielu… innych wielkich. A wśród nich oczywiście Maryla Rodowicz, której wykonania piosenek pani Agnieszki będą z pewnością pamiętane przez następne pokolenia. Zresztą występ tej piosenkarki zaznaczył się bardzo szczególnie. Ktoby pomyslał, że osoba tak obyta z rozmaitymi scenami, festiwalami, koncertami, oklaskiwana w tak wielu miejscach, po latach podczas owacji na stojąco zgotowanej przez opolską publiczność nie zapanuje nad emocjami. Cieknące po policzkach łzy jak u debiutantki oraz rozmazany makijaż pani Maryli to jedna z najbardziej wzruszających chwil koncertu (aż szkoda, ze realizator transmisji zrobił cięcie na inny plan do czasu aż piosenkarka się „pozbiera”). Ale nie jedyna, bo przejmujące było również finałowe wykonanie utworu „Niech żyje bal” przy wątłych płomykach zapalniczek trzymanych przez artystów i publiczność.
Wielkie brawa dla pomysłodawczyni koncertu za jego formułę. Zamiast sztampowego zapowiadania i wychodzenia kolejnych wykonawców na scenę, wszyscy na tej scenie znaleźli sie od razu i pozostali tam do końca występów biorąc udział w swoistym party. Z grona biesiadników, kolejni artyści wywoływani przez panią Magdę prezentowali piosenki ułożone chronologicznie od najwcześniejszych po tę ostatnią, skomponowaną przez Grzegorza Turnaua już po jej śmierci.
Myliłby się ten, ktoby pomyślał, że to był smutny koncret. Było tam sporo zabaway zwłaszcza przy piosenkach pisanych dla Maryli Rodowicz. Później jednak robiło się smutniej i powazniej, w miare jak smutniała i poważniała ich twórczyni. Smutek, ale jaki! Interpretacja Krystyny Jandy „Bo ja jestem proszę pana na zakręcie” jest taka, że ciarki przechodzą po plecach. Dla odmiany „Pijmy wino za kolegów”, bardzo oszczędne zarówno pod względem wokalnym (Wiktor Zborowski) jak i akompaniamentu, gra na zupełnie innych strunach wrazliwości. A co powiedzieć o przepięknej „deklaracji”, jak to ujęła Magda Umer, p.t. „Nie żałuję” w wykonaniu Edyty Geppert? To jeden z moich ulubionych utworów tam zaśpiewanych. Całe szczęście jednak, że nie muszę tworzyc rankingu, bo miałbym ogromne problemy. Przecież Anna Szałapak wprowadziła w trans publiczność w amfiteatrze niezwykle ekspresyjnym wykonaniem utworu „Grajmy Panu”.
W dobie laserów, diod, świetlnych efektów, w których prześcigają się festiwale, tamten koncert, zgodnie z tytułem odbył się w zielonej scenerii, Drzewa, krzewy, stosy warzyw i owoców, mnóstwo liści na scenie, tworzyły bardzo kameralny klimat pomimo tak wielkiego przedsięwzięcia.
Niejedną noc zarwałem oglądając po wielokroć nagrany jeszcze na kasecie VHS wprost z telewizora tamten koncert. Teraz będę go mógł oglądać do woli nawet podczas podróży, trzymając compact w płytowniku-niezbędniku.
Tyle napisałem o wykonaniu utwórów, a tak niewiele o tekstach. A przecież każdy z nich zasługuje na przynajmniej oddzielny akapit. To już jednak temat na oddzielny wpis.
Zamiast tego, zanzaczę, że na mnie zawsze jak zimny prysznic działają słowa wypowiadane przez Magdę Umer na samym początku, która cytuje Agnieszkę:
„W życiu nie odkładaj nigdy niczego na później. Bo może nie być żadnego później. Bo nagle nie wiadomo kiedy, nie wiadomo kto, nie wiadomo dlaczego, wyłączy ci prąd w środku dnia i pstryk – wszystko zgaśnie”.
W ostatnich dniach wspominałem je myśląc o majowej jeździe z moim tatą w jego strony rodzinne. Kto wie, czy nie był to ostatni moment na ową podróż sentymentalną? A przecież tyle rozmaitych planów kołacze w moje głowie i ciagle ten sam refren: „później, bo teraz nie ma czasu”.
Szczecin, 27.09.2008, 21:45 LT