– To jest rola na miarę Oscara – zgodnie stwierdziliśmy z Moim Aniołem wychodząc po seansie „Żelaznej Damy” dwa dni przed ogloszeniem werdyktu Akademii Filmowej. Nie pomyliliśmy się.
Meryl Streep, jedna z naszych ulubionych aktorek została uhonorowana po raz kolejny. Statuetka należała jej się bez dwóch zdań. Szczególnie za sceny, w których grała współczesną, trochę zniedołężniałą staruszkę, byłą Panią Premier.
Rzadko zdarzają się filmy biograficzne znanych, żyjących osób, a jeżeli już, to zazwyczaj dotyczą one przeszłego, najbardziej spektakularnego okresu ich życia. W „Żelaznej Damie” jest odwrotnie. Znaczna część filmu obraca się wokół teraźniejszośći oraz dziwactw nie będacej już w najlepszej formie psychicznej kobiety, która kiedyś przywróciła Brytyjczykom wiarę w potęgę ich państwa. Myślę, że trzeba mieć dużo odwagi oraz taktu, by bez narażenia na szwank dobrego imienia sportretować jednego z najwybitniejszych polityków XX wieku właśnie w takim stadium życia. O wielkości ludzi świadczy często ich dystans wobec samego siebie. O „właściwą” opinię dbają najczęściej mierni karierowicze. Wybitne jednostki nie przejmują się ujadającymi ratlerkami. Myślę, że taką właśnie jest Pani Thatcher i zapewne bez większych ceregieli obejrzała swój wizerunek wykreowany przez reżyserkę (Phyllida Lloyd) oraz odtwórczynie głównej roli. Zresztą jest to ciepłymi barwami malowany portret.
Psychiczne niedomagania staruszki są pretekstem do wspomnień odległych czasów. Widz, który zechce dowiedzieć się czegoś więcej na temat czasów, w których przyszło jej żyć oraz prześledzić całą karierę polityczną Żelaznej Lady może wyjść z kina zawiedziony. To nie jest ani film historyczny, ani biograficzny w ścisłym znaczeniu tego słowa.
Mi przypomina trochę rozsypane puzzle, z których głowna bohaterka przypadkowo wybiera poszczególne elementy, którym potem przyglądamy się z bliska. Oczywiście „przypadkowo” trafiamy na najważniejsze fragmenty jej kariery, momenty zwrotne jej życiowej drogi.
Jest więc młodość i dyscyplina w zdobywaniu wiedzy przez córkę sklepikarza, oświadczyny jej przyszłego męża, trudne wejście w świat polityki, na wysokim szczeblu całkowicie zdominowanym przez mężczyzn, a potem kolejne puzzle z czasów kiedy była u władzy.
Niepopularne cięcia budżetowe (w czasach kiedy była jeszcze jednym z ministrów określaną ją „złodziejką mleka” gdy wstrzymała dotacje do bezpłatnego mleka w szkołach uznając, że środki są marnotrawione) sprawiały, że miała liczne grono przeciwników. Potrafiła jednak zjednoczyć Brytyjczyków w wojnie o Falklandy, a następnie pokaząła „żelazną” siłę wewnątrz kraju tłumiąc opór górniczych związków zawodowych w trwającym rok strajku.
Pamiętam ten okres. Z jednej strony beznadzieja stanu wojennego u nas oraz chwiejący się lecz wciąż mocny i gotowy na wszystko Związek Radziecki z Breżniewem i padającymi jak muchy jego następcami na czele oraz niezwykły zbieg okoliczności, że na Zachodzie do władzy doszła wyjątkowo zdeterminowana do walki z komunizmem grupa silnych osobowości z Margaret Thacher i Ronaldem Reaganem na czele, wspieranych przez Helmuta Kohla i Francois Mitteranda. Trochę mało jak dla mnie było odniesień do Zimnej Wojny i t.zw. wielkiej polityki, lecz jak już zaznaczyłem, nie był to film historyczny, a raczej opowieść o kobiecie, która startując ze społecznych nizin wykazała się niezwykła charyzmą, odwagą i siłą by by wbrew pełnym obaw zaprawionych w polityce meżczynom przeprowadzić najbardziej niepopularne reformy i przyprówić dawną siłę pogrążonemu w kryzysie krajowi.
Wyjątkowo smaczna była scena, gdy prawie wszyscy odwodzili ją od pomysłu toczenia wojny o zajęte przez Argentyńczyków Falklandy na drugim końcu świata. Wysłannik USA próbował wyjaśnić nieświadomej, według niego, zagrożeń kobiecie całą powagę wojny.
– Ja tu toczę bitwy każdego dnia – odpowiedziała mu stanowczo, bo rzeczywiście tak było. Premier w spódnicy była bardziej męska w swoich decyzjach niż ogromna większość rządzących ówczesną polityką facetów. I o tym jest ten film. Jak również o miłosci do męża, Denisa, który najpierw pomógł jej uwierzyć w siebie i wsparł na początku kariery, by potem usunąć się w cień żony, lecz być obecnym w jej życiu stale, nawet po swojej śmierci.
Sopot; 03.03.2012; 16:00 LT