19 grudnia o godzinie 17:00 odszedł Mój Brat Mirek…
Wraz z Nim odeszła cząstka mnie. Odeszły na zawsze w przeszłość wszystkie wspomnienia z dzieciństwa. Już nigdy nie padnie tradycyjne „a pamiętasz jak…”. Już nie będziemy śmiać się z opowieści jak mając pięć lat podczas rozmowy przy kolacji z braku bardziej przekonywujacych argumentów wbiłem mu widelec w kolano. Nie będziemy wspominać wakacyjnych psot u babci na wsi.
Był wszystkim tym, co powinien ucieleśniać straszy brat. Był przewodnikiem po moim małym świecie, opiekuńczy i lojalny. Lojalny aż do bólu. Aż do konca swoich dni.
Kiedy dorastaliśmy i róznica wieku przestawała mieć znaczenie, okazało się, że to, co on musiał wyrywać życiu pazurami, mi przychodziło bez najmniejszego wysiłku. Ja nawet nie zuważałem jakichś drobiazgów w swojej codzienności, które w Jego przypadku stawały się kamieniami milowymi, wspominanymi przez Niego z namaszczeniem.
Cięzkie miał życie. Tak mało było w nim sukcesów i radości. Tak bardzo zdany był na moją pomoc i tak badzo łaknął każdego objawu zwykłej, braterskiej przyjaźni. Każdy taki gest odwzajemniał z całych swoich możliwości. I nawet kiedy nie bywałem dla Niego miły, wciąż bezwarunkowo pozostawalem dla Niego największym autorytetem.
Dzielił się ze mną swoim drobnym światem, kiedy mi nie starczało czasu nawet na te największe sprawy. Taka była też nasza telefoniczna rozmowa w piątek siódmego października. Kontrolna wizyta u lekarza. Wiedziałem o niej wczesniej i wiedzialem, że jak zawsze, nie zważając na to że to sam środek mojego dnia pracy, wrzący tygiel rozmaitych spraw, będzie mi opowiadać o wynikach badań oczekując opinii i nie zwracając uwagi na fakt, że kompletnie się na tym nie znam. Tym razem powiedział, że będzie musiał pozostać w szpitalu jakieś pięć dni na dalszych badaniach. Potrzebował rozmaitych drobiazgów, które obiecałem przywieźć nazajutrz.
– Przyjadę na weekend to Cię odwiedzę i pogadamy.
Nie pogadalismy. To była nasza ostatnia rozmowa. Nazajutrz, kiedy przyjechałem, był już na OIOM-ie i pozostał tam przez dwa i pół miesiąca, aż do końca swoich dni. Stąd pochodzi ostatnie zdjęcie, które mu za życia wykonałem.
Wracając z Manili 17 grudnia, właśnie dlatego lądowałem w Berlinie, a nie w Gdańsku, żeby podczas weekendu odwiedzić go jak zwykle. Jego stan nadal był ciężki, lecz jakieś światełko w tunelu się pojawiło, bo zaczął oddychać samodzielnie. Był też przytomny więc po raz pierwszy mógł w miarę normalnie uczestniczyć w moim monologu (sam ze względu na tracheotomię mówić nie był w stanie). Streszczałem mu cały ten okres. Od wyborów parlamentarnych, przed którymi wylądował w szpitalu po śmierć Violetty Villas i Vaclava Havla. Patrzył na mnie i chłonął to o czym opowiadałem, dając czasem znak skinieniem głowy albo słabym uśmiechem. Kiedy zbierałęm się do wyjścia, uniósł trochę dłoń jakby w geście pożegnania. Wyciągnąłem swoją i w meksykańskim stylu uscisnęlismy mocno dłonie na „do widzenia”.
– Zobaczysz, będzie dobrze. Tylko walcz i nie poddawaj się.
W niedzielę już był słabszy. Zasypiał kiedy do niego mówiłem . Ja w nadziei po sobotniej wizycie, że będzie lepiej, przyniosłem zeszyt i pisak. Liczyłem na to, ze nie mogąc mówić może uda mu się coś napisać. Wetknąłem mu pisak do ręki, lecz narysował tylko jakąś krótką, przypadkową kreskę. Nie miał siły.
Wróciłem po weekendzie do Gdańska, a w poniedziałek późnym popołudniem zadzwonił lekarz z najgorszą widomością.
Żegnaj Mirku. Tam już nie cierpisz i wreszcie ból towarzyszący Ci przez ostatni okres ustąpił. Jesteś już wśród wszystkich naszych bliskich, którzy wcześniej nas opuścili. Może wujek Mietek znów częstuje Cię śledziami, które kiedyś w jego wykonaniu tak uwielbiałeś?
Żegnaj Mirku. Nawet nie przypuszczasz jaka pustka po Tobie została.
Gdańsk, 22 grudnia 2011; 02:15 LT