ZAMIAST

Poniedzialek. Poczatek nowego tygodnia i obietnica wielu wrazen. Poznym popoludniem w Berlinie ladowac ma Tomek. Tak niedawno odprowadzalem go na samolot, a juz minal miesiac i wraca z Ekwadoru. Ciekawy jestem jego opowiesci. Niestety, praca, dzien powszedni, wiec nie moglem jechac do Berlina. Dojedzie przez Szczecin do Gdyni sam. We wtorek.
Swoj przyjazd zapowiedziala takze Paulina. Ma dojechac we wtorek albo w srode.
Z Aniolem zaczynamy od poniedzialku intensywny kurs tanga argentynskiego. Co prawda, gdy sie zglaszalismy malo bylo chetnych, zaledwie dwie pary, ale potem ktos doszedl i dostalismy emailem potwierdzenie, ze grupa poczatkujaca zostala utworzona. W bagazniku leza buty do tanca. Musimy punktualnie skonczyc prace, aby zdazyc na 18.30.
Pije poranna kawe i czytam poczte. Trafiam na wiadomosc od dyrekcji odbywajacej krotka wizyte w Chinach.
(…) jest Pan niezbedny tutaj na czas stoczni (…)
Prosze aby przygotowal sie pan na loty we wtorek (…)
I juz po tangu. Mozna schowac buty na najblizsze 3 tygodnie. Z Paulina tez sie nie zobacze. Z Tomkiem miniemy sie o jakies 6 godzin. Dojedzie do Gdyni, gdy ja bede juz we Frankfurcie.
Prawem Murphyego w poniedzialkowe poludnie padl mi komputer. Dzial IT zdolal go tylko troche odreanimowac, wiec obawiam sie, ze internet zobacze jedynie w kafejkach. Taksowka juz czekala kiedy nasz pan od komputerow z niewesola mina oddawal mi sprzet. Niewiele dalo sie pomoc. Na dodatek kiedy wsiadajac do taksowki zegnalem sie z Aniolem, uslyszelismy huk i brzdek. To moj komputerowy wybawca zle obliczyl promien skretu i grzmotnal w brame wyjazdowa rozwalajac szpetnie reflektor i blotnik. 
– Dobre uczynki tak sa nagradzane – skwitowal to ze zloscia, az poczulem sie winny zajscia. Ot wtorek, normalka.
Za pol godziny wsiadam do samolotu i jutrzejszy dzien przywitam (a raczej pozegnam, bo wyladujemy okolo 15.30) juz w Szanghaju.

Frankfurt, 03.08.2010, 21.25 LT   

 

Komentarze