ZALEGŁOŚCI (2)

Dopełnieniem coraz bardziej żenujących komentarzy (z obu głównych politycznych obozów, niestety) na temat smoleńskiej katastrofy, jest chyba jeszcze bardziej żenująca „walka o krzyż” przed Pałacem Prezydenckim. Możnaby pokiwać głową z politowaniem nad poziomem absurdu, do jakiego doprowadzono spór o ów nieszczęsny religijny symbol, gdyby nie fakt, że uwikłały się w niego i okopały na swoich pozycjach najważniejsze osoby naszej politycznej sceny. Najmniej mają już do powiedzenia ci, którzy powodowani żałobą krzyż postawili, czyli harcerze oraz Kościół. Kto spróbuje przenieść ów krzyż (choćby i na Wawel, czy do Zamku Królewskiego, to będzie zupełnie jasne, kim jest i po której, w różnego rodzaju sporach dotyczących polskiej historii, jest stronie, twierdzi pan Kaczyński.

Na szczęście wybory parlamentarne już za rok. Nie wiem kto wygra, ale jestem niemal pewien, że nie pieniactwo.

W cieniu wyborów (a może na odwrót) emocjonowaliśmy się mistrzostwami świata w piłce nożnej


Odkąd tylko zacząłem świadomie oglądać turniejowe pojedynki (czyli od 1974 roku – miałem to szczęście), większość obejrzałem niemal w całości, pamiętając niejeden emocjonujący fragment. Ot chociażby niesamowitą reprezentację Kamerunu, która w meczu otwarcia 1990 roku pokonała mistrzów świata Argentyńczyków 1:0, a potem w ćwierćfinale długo prowadziła z Anglią 2:1, tracąc wyrównujacą bramkę na siedem minut przed końcem meczu i przegrywając ostatecznie w dogrywce. Dopiero w tym roku równie daleko jak wtedy Kamerun, zaszła Ghana, lecz dziś oczekiwania co do afrykańskiego futbolu były już daleko wyższe, więc powód do chwały znacznie mniejszy.

Mistrzem świata została Hiszpania, po zwycięstwie 1:0 (bramka strzelona na cztery minuty przed końcem dogrywki) nad Holandią. Nie dość, że był to pierwszy w historii występ w finale Hiszpanów, to jeszcze dokonali niezwykłego wyczynu trafiając „dublet”, bo są także aktualnymi mistrzami Europy (zwycięstwo w turnieju w 2008 roku).

Wcześniej podobny wyczyn udał się tylko reprezentacji RFN w 1974 roku. 

Dwa mecze (półfinał Niemcy-Hiszpania, oraz o III miejsce Niemcy-Urugwaj) oglądąłem w Multikinie, w formacie 3D. Muszę przyznać, że widowisko warte było pieniędzy zapłaconych za bilet. Szczególnie ujęcia z poziomu murawy oglądane na wielkim ekranie urzekały swoją niesamowitością. Odnosiło się wrażenie, jakby stało się tuż przy linii bocznej boiska, albo tuż za bramką, bliżej niż widzowie na trybunach.

Ten rok (a własciwie końcówkę poprzedniego) można z pewnością uznać, za początek ery 3D w wydaniu komercjnym. Wcześniej zdarzały się pokazy krótszych lub dłuższych filmików, lecz jedynie w formie ciekawostek. Aż w końcu pojawił się „Avatar” – pierwszy film fabularny zrealizowany w technice 3D.

Obejrzeliśmy go z Aniołem na początku stycznia, o czym z braku czasu na blogu nie wspomnialem. Trzeba przyznać, że fabuła ze swym proekologicznym przesłaniem była co prawda poprawna „politycznie” lecz w swej poprawności tak przewidywalna, że aż prymitywna – na poziomie kina familijnego klasy B. Natomiast efekty specjalne palce lizać. Krajobrazy tajemniczej planety o złowrogiej nazwie Pandora, jej niezwykła fauna i flora oglądane w wersji trójwymiarowej zapierały dech w piersiach.

Od tej pory niemal każdy szanujący się film (przynajmniej z tych przygodowych) musi pojawić się w wersji 3D.  Podobnie jest z wydarzeniami sportowymi. Cztery lata temu na finał mistrzostw świata wybrałem się do Multikina. Wtedy była to nowość – raczkowała u nas telewizja HD, dzięki której taka bezpośrednia transmisja w kinie miała sens. W tym roku oglądaliśmy już transmisje w wersji przestrzennej. Co nowe technologie przygotuja nam za kolejne cztery lata? A za szesnaście?

Skoro już o oglądaniu mowa to wspomnę, że mamy lato, a wraz z nim ruszyła scena letnia Teatru Miejskiego im. Gombrowicza w Gdyni. Na plaży w Orłowie, najednym z pierwszych spektakli pani Dorota Lulka zaśpiewała polskie wersje piosenek Piaf ze spektaklu, który grany jest od kilku lat na scenie tego teatru. Pisałem o nim kiedyś na tym blogu. Uwielbiamy z Aniołem słuchać piosenek legendarnej, francuskiej wokalistki i nie mogliśmy przepuścić okazji wysłuchac ponownie ich polskich wersji w scenerii bałtyckiej plaży w Orłowie. Przy okazji zabraliśmy ze sobą mojego tatę. Tym razem nie wziąłem ze sobą aparatu fotograficznego więc tę notke zilustruję filmikiem odnalezionym na „You Tube”, na którym aktorka gdyńskiej sceny wykonuje „na bis” kilka utworów, po jednym ze spektakli "Piaf" na deskach teatru.

http://www.youtube.com/watch?v=s3dfZG1ANKE&feature=related

Na scenie na plaży była w równie dobrej fomie, dając nie tylko popis możliwosci wokalnych, lecz przeplatając piosenki opowieściami zarówno z życia samej Edith Piaf jak i o swoich osobistych przeżyciach związanych z wykonywanymi utworami. Każdy zresztą przezywa je na swój sposób. Aiołowi oczy zaszkliły się na dźwięk „La vie en rose”, ja zawsze równie emocjonalnie reaguję na słowa „Niczego nie żałuję”, a we dwoje, przytuleni, zasłuchani w milczeniu chłonęłismy słowa „Kochanków dnia” (tłumaczenie Wojciecha Młynarskiego):

Zmywam dzień i noc szklanki w budzie tej,

Mam harówy moc, marzeń trochę mniej,

I w tym podłym tle hotelowych ścian,

Te sylwetki dwie wciąz przed sobą mam,

Nie wiedział nikt skąd przybyli w tym dniu,

Prosili o kat by kochać się tu

W ich oczach był blask, był pośpiech i głód

I los im swych łask udzielił gdy mógł

Patrzyli w zachwycie na marny pokoik,

Nim przeszli przez próg, nim przeszli przez próg

W cih oczach był wciąż ten pośpiech i głód,

Czy na mnie by ktoś tak popatrzeć by mógł?

I zazdrość, i złość mnie żarła psiakrew,

Gdy myłam to szkło, oparta o zlew…

Po spektaklu kupiliśmy płytę z nagraniami tych utworów

http://www.youtube.com/watch?v=rvsL-mIFOWk&feature=related

Dzięki niej ów wieczorny koncert przeciągnął się za sprawą odtwarzacza CD niemal do północy. Wcześniej zaś Anioł uzyskał na okładce płyty autograf i dedykację od artystki.

Gdynia, 19.07.2010; 02:00 LT

Komentarze