ZALEGŁA RELACJA Z PODRÓŻY SENTYMENTLANEJ (3)

Przed przyjazdem na wieś przeglądałem stare fotografie. Na jednej z nich ja z babcią przy korytku z prosiakami. Jak widać z poprzedniego wpisu, jakaś więź z prosiakami pozostała mi do dziś J

Lecz uwagę moją zwróciło kolejne. Tam siedzimy przed progiem krytej słomą babcinej chałupy. Na kamieniu, który pełnił rolę stopnia przed drzwiami. Doskonale go pamiętam.

Tamte czasy przeminęły. Kamień pozostał. Niemy świadek tamtych beztroskich dni. Na pustym polu spróbowałem odtworzyć położenie nieistniejącego już domu. I odnalazłem go wśród trawy.

Dziś jest ledwie widoczny, zagrzebany w ziemi zapewne w wyniku niwelacji terenu po rozbiórce chałupy. Wciąż jednak tam tkwi.

Jeździliśmy z tatą po okolicy i odnajdowaliśmy rozmaite miejsca juz nie tyle z mojej, co z jego młodości.

Most nad Tyśmienicą. Obok kolejny kamień na trasie naszej wędrówki. Tym razem pamiątkowy. Tutaj przeprawiali się żołnierze generała Kleeberga przed ostatnią bitwą Wojny Obronnej 1939 roku.

– Pamiętasz ich? Widziałeś? – zapytałem tatę

– No jasne. Miałem wtedy dziewięć lat. Paśliśmy krowy niedaleko stąd. Nagle pojawiło się kilku żołnierzy. Spytali: „co to za wieś?” My na to, że Tchórzew. Oni się zaśmiali i odpowiedzieli, że pewnie mieszkają tu same tchórze. Potem poszli dalej.

– A Niemcy?

– Wtedy ich nie widziałem. To znaczy widziałem samoloty. Latały nad nami kiedy paśliśmy krowy. Byliśmy mali, więc machaliśmy do nich i coś krzyczeliśmy, a oni, s…syny zaczęli strzelać w naszym kierunku. Cud, że nikogo z nas wtedy nie zabili.

Krążąc po okolicy dojechaliśmy do Kocka. Od strony cmentarza. Wtedy przypomniała mi się opowieść Antosi, że jest tam jeszcze grób taty dziadka, który zmarł w 1937 roku. Zarośnięty zielskiem, ale jeszcze jest.

– Poszukamy? – zaproponowałem

– Ja nigdy nie byłem na jego grobie. Wtedy były inne czasy. Nas rodzice nie prowadzali na cmentarz. Nie wiem gdzie szukać – zmieszał się tato.

– Nie szkodzi. Spróbujemy zlokalizowac po datach. Może się uda.

I zaczęliśmy. Zawężaliśmy stopniowo obszar poszukiwań aż znaleźliśmy się wśród nielicznych nagrobków i mogił z lat trzydziestych. Wśród nich dominowały już zdecydowanie współczesne groby. Nie mogliśmy jednak odnaleźć mogiły mojego pradziadka Jurkiewicza. Było kilka bezimiennych, pozbawionych tabliczek. Może spoczywa pod którąś z nich?

Kiedy rozdzieliliśmy się w trakcie owych poszukiwań, moją uwagę przykuł zbiorowy grób ludzi pomordowanych przez hitlerowców. Wśród nich naliczyłem aż siedemnaście osób o nazwisku Guz. Był to cały przekrój pokoleń. Od bodajże dwuletniego dziecka po osoby w zaawansowanym wieku. Powiedziałem tacie o tym, kiedy wychodziliśmy z cmentarza.

– Guz? To pewnie była tam jedna z koleżanek z mojej klasy!

– Jak to?

– Oni mieszkali na skraju lasu i prawdopodobnie pomagali partyzantom. Pewnego dnia, o czwartej nad ranem nadjechały samochody pełne niemieckich żołnierzy. Otoczyli zabudowania. Wypędzali z chałup kolejne osoby. Nie patrzyli czy dorośli, czy dzieci – wszystkich zabili. Ale dwoje się uratowało.

– Jak?

– To było małżeństwo. Mieli malutkie dziecko. Ona niosła je na rękach. I ponoć nagle położyła je na ziemi i obydwoje zaczęli uciekać. Zygzakiem miedzy drzewami. Zaczęli do nich strzelać, ale dopiero świtało i pewnie było zbyt ciemno, bo nie trafili. Udało się uciec tej dwójce. Z pozostałych nikt nie przeżył.

Straszne wrażenie zrobiła na mnie ta historia. Do jakiego stanu musiała byc doprowadzona kobieta, pozostawiająca na śmierć własne dziecko, by ratować własne życie? Oczywiście, chłodne klakulacje przyznają jej rację. Z dzieckiem nie daliby rady uciec, więc przynajmniej uratowali się sami. Ale jak oddzielić chłodne kalkulacje od emocji? Co czuła ta nieszczęsna matka? I czy potrafiła się wyzwolić z dręczących ją zapewne potem koszmarów, w których cała wina za śmierć maleństwa leżała po jej stronie?

W przeciwnym kierunku niż Kock, leży Radzyń Podlaski.

Tam najważniejszy był Pałac Potockich.

– Ja Radzynia nie znałem tak dobrze jak Kocka. W 1939 roku tu niedaleko przebiegała granica. Kock należał do Niemców, a Radzyń do Rosjan. – tłumaczył mi tato – Pamietam tylko, że kiedy Niemcy zaatakowali ZSRR, to ludzie od nas jeździli potem do Radzynia oglądać istniejące tam wcześniej radzieckie więzienie. I pamiętam, że kiedy moja mama wrółciła z takiej wycieczki, to długo płakała opowiadając co widziała.

Następnego dnia rano opuszczaliśmy rodzinną wieś mojego taty. Chciałbym jeszcze kiedys tam z nim wrócić, ale czy będzie nam dane?

Pamiętam jak moja mama opowiadała mi, że pomimo iz była juz dorosła i wszystko czym żyła trzymało ją w Szczecinie, to ilekroć przyjeżdżała do swojej wsi, na ostatnich kilometrach, kiedy rozpoznawała coraz więcej znajomych miejsc, jej serce biło coraz szybciej i mocniej. Odczuwam podobne podniecenie kiedy wracam do Szczecina. Kiedy pociąg dojeżdża do Dąbia, nie mogę się juz skupić na niczym. Patrzę przez okno i chłonę widoki. Kiedy po dłuższej nieobecności wjeżdżam do miasta samochodem, najchętniej od razu zatrzymałbym się gdzieś w centrum, by wtopić się w tłum, zobaczyć co się zmieniło… Jakiś atawizm każe nam wracać do miejsca urodzenia niczym łososiom, które wbrew wszelkim racjonalnym pobudkom z oceanów wracają do górskich strumieni.

Kilkakrotnie widziałem błysk w oczach mojego taty, kiedy oglądał rozmaite, znajome miejsca. Lecz równie często jawiło się rozczarowanie, kiedy mówił, że tu już nie ma prawie nikogo, kogo by znał, lub z kim miałby o czym pogadać

– Wyjechałem stąd ponad sześćdziesiąt lat temu. Kogo mi teraz tu szukać? – mówił, kiedy odwiedziliśmy kilka osób mieszkających w trzech spośród wielu rozsianych po okolicy domów i zapytałem kogo jeszcze chciałby odwiedzić.

Myślę, że to była jego łososiowa wędrówka. Przyjechał, zobaczył i nabrał pewności, że jego świat już przeminął. Może kiedys tu jeszcze przyjedzie, lecz jeśli nie, i tak będzie spokojny.

Point Lisas, 03.06.2008; 23:15 LT

 

 

Komentarze