Zainspirowany horrorami…

 

Siedziałem sobie przed komputerem, czytałem blogi, komentowałem to i owo, a jednym uchem nasłuchiwałem pracującej w łazience pralki. Własnie kilkanaście minut skonczyło się wirowanie, więc poszedłem pranie wywiesić, bo musi mi wyschnąć do jutrzejszego wieczora. Poszedłem, otworzyłem klapę i… zastałem pranie w takim samym stanie jak je włożyłem, z tą tylko różnicą, że było wilgotne. Proszek jednak wciąż leżał na górze, co po odwirowaniu nie powinno mieć miejsca. Nie wiem jak to wytłumaczyć

W amerykańskim filmie po czymś takim należałoby się spodziewać kulminacji napięcia gdy tylko opusciłbym łazienkę (jakaś włochata łapa, albo kły wampira za drzwiami). Postanowiłem jednak nie brac pod uwagę doświadczenia hollywoodzkich scenariuszy i po ponownym uruchomieniu pralki poszedłem do kuchni napić się wody mineralnej. Otworzyłem lodówkę, a tam na opakowaniu twarożku ze szczypiorkiem leży paczka papierowych chusteczek. Ups! Niedobrze. Najwyraźniej za mało sypiam.

Drexler w komentarzach do swojego wpisu o filmie „Szósty zmysł” wspomniała o drodze nocą przez las. To mi przypomniało pewną historię ze spływu kajakowego.  Bylismy umówieni z jednym z kolegów, że dołączy do nas w Świebodzinie. Działo się to wszystko przed erą telefonów komórkowych i aż dziw bierze, jak w ogóle ludzie byli w stanie się umawiać wtedy gdziekolwiek.

Ponieważ byliśmy nieco opóźnieni w stosunku do grafika, rozbiliśmy obóz pod lasem, koło szosy, a ja załapałem się na podróż autostopem do odległego o 18 kilometrów mostu, pod którym tego dnia byliśmy umówieni. O wyznaczonej godzinie dotarłem na miejsce, ale kolegi tam nie było. Odczekałem więc trochę, zostawiłem wiadomość i ruszyłem w drogę powrotną.

Z powrotem tak łatwo już nie było, ponieważ zapadł zmierzch i na autostop nie można było liczyć. Musiałem więc owe 18 kilometrów pokonać na piechotę. Po drodze, oprócz zaliczenia odcinków leśnych, miałem przejść przez trzy wioski. Pierwsza wypadła jeszcze przed północą i nie zapisała sie w mej pamięci niczym szczególnym. Druga w zasadzie też, gdyby nie cmentarz leżący na jej skraju, tuż przy szosie. Było już po północy, wokół cisza i ciemność, wiec aż się prosiło, aby pojawiły się nad grobami jakieś mglistobiałe zjawy. Na wszelki wypadek nie przyglądałem się zbytnio szeregom mogił, koncentrując wzrok na majaczącym przede mną lesie. Żadne zmory, upiory ani inne osmętnice nie stanęły mi na drodze, a po jakiejś godzinie marszu dotarłem do trzeciej, ostatniej wioski.

Droga przez tę wieś wiodła w linii prostej. Po obu jej stronach wiódł rząd domostw, ogrodzonych płotami. Żadna ścieżka nie odchodziła w bok. I na końcu tej drogi wpatrywała się we mnie para błyszczących ślepii. Należały one do psa. Wilczura. Stał na środku drogi, nieruchomy i gotował się na zbliżające spotanie ze mną.

Zwolniłem nieznacznie kroku, zastanawiając się jak wybrnąć z sytuacji. Pies nie sprawiał wrażenia nastawionego przyjaźnie. W bok skręcić nie mogłem, a zawracać nie było sensu. Zaczęło dobiegać do mych uszu jego warczenie.

Widziałem jak wilczur spręża się w sobie przyjmując postawę gotową do ataku. Warczenie stawało się coraz głośniejsze. Bardzo nie miałem ochoty iść naprzód, lecz była to jedyna możliwość, jeżeli nie chciałem reszty nocy spędzić gdzieś pod płotem. Spostrzegłem kamień leżacy na drodze i schyliłem się aby go podnieść. Zaświeciłem latarkę.

Uzbrojony w kamień w prawej dłoni i latarkę w lewej ruszyłem pewniejszym do ostatecznego starcia. Do psa miałem już tylko kilkanaście metrów. Też byłem sprężony i gotowy do kontrataku. Dziesięć metrów. Warczenie coraz głośniejsze, pies przebiera łapami. Osiem metrów. Ściskam kamień i bacznie obserwuję zwierzę. Pięć. Już tylko kilka sekund… Nagle pies rzuca się w moją stronę. Nawet nie zdążyłem wziąć zamachu, ale przemknęła mi przez głowę myśl, że jest dziwnie cicho. Wilczur znalazł się przy mnie błyskawicznie i… równie błysawicznie mnie minął, co sił w łapach biegnąc ku jednej z furtek. Wzbudzając tuman kurzu zakręcił ostro, wpadł do ogrodu i zza płotu sczerząc kły rozpoczął przeraźliwe ujadanie, do którego dołączyły momentalnie chyba wszystie psy we wsi.

Zrozumiałem. Znalazłem się na drodze wracającego z nocnej wycieczki psa. Równie niepożądany i niepewny intruz na jego drodze, jaim on był dla mnie. Każdy z nas musiał iść naprzód i żaden nie chciał zawrócić. Prawdziwa próba sił, wojna na wytrzymałość nerwową.

Banalna historia, lecz właśnie atmosfera tamtej sytuacji: ciemna noc, droga nie dająca żadnej alternatywy oprócz marszu wprost ku potencjalnemu niebezpieczeństwu, pojedynek sam na sam, bez świadków, sprawiły, że mimo zabawnego zakończenia, był to jeden z ciekawszych horrorów, w jakich dane mi było na zywo uczestniczyć. 

Szczecin, 06.03.2005

Komentarze