Nowy dzień trzeba zacząć uzupełnieniem suchego prowiantu. Zatrzymaliśmy się więc o poranku przed jakąś piekarnią, by zaopatrzyć się w świeże pieczywo. Wybór był ogromny i nadzienia bułek przeróżne. Długo przechadzaliśmy się wzdłuż półek, a kiedy już uznaliśmy, że głód nam w najbliższym czasie nie zagrozi, podeszliśmy do kasy.
Nie samym chlebem jednak żyje człowiek. Owocami także. Nie mogliśmy tak po prostu ominąć przydrożnego handlarza, który nie tylko bagażnik miał wypełniony pomarańczami, lecz całą przestrzeń za przednimi siedzeniami swojej łady także.
Potem pozwiedzalismy trochę Baku, lecz napiszę o tym w następnym odcinku. Teraz natomiast skupię się na wycieczce do Yanar Dag.
Miejsce to leży stosunkowo niedaleko na północ od Baku. Dojechanie tam zajęło nam jednak mnóstwo czasu głównie za sprawą niezmierzonych korków na wąskich, jednokoierunkowych ulicach tej części stolicy Azerbejdżanu. Gdybyśmy wiedzieli, że przeprawa przez miasto bedzie tak uciążliwa, objechalibyśmy je dookoła. Inna sprawa, że po wyjeździe z miasta wcale wygodniej nie było, ponieważ Yanar dag leży na pustkowiu, do którego nie prowadziły żadne główne drogi. Jechaliśmy jakimiś trzecio- albo czwatrtorzędnymi drogami. I znów dobrze, że mieliśmy mapę GPS w telefonie, bo róznie nawigacja bez wspomagania mogłaby się skończyć.
Ten rejon kraju różnił się bardzo od pełnego przepychu centrum stolicy i z pewnością do reprezentacyjnych nie należał. I sam Yanar Dag (czyli Płonące Wzgórze) łatwo by było ominąć gdyby nie GPS i uważne studiowanie drogowskazów tuz przy samym celu. W końcu znaleźliśmy pusty parking, przy którym znajdował się końcowy przystanek t.zw. marszrutki, czyli autobusu dojeżdżającego tu z Baku. Sam ten przystanek, położony pośrodku niczego, z przeraźliwie zniszczoną wiatą i niewiele lepiej wyglądającym, „odpoczywającym” przed kolejnym kursem autobusem, to temat na reportaż. Od razu przypomniał mi się Kapuściński i jego „Heban”, w którym opisywał podróż autobusem w egzotycznej Afryce.
Po zaparkowaniu samochodu przeszlismy na drugą stronę ulicy, gdzie znajdował się budynek, albo raczej barak, gdzie m.in. mieściła się kasa sprzedająca bilety do płonących skał. Jak zwykle zaproponowano nam usługi przewodnika, ale podziękowaliśmy. Kontroler biletów przy bramce, bilety wziął, ale ich nie przerwał i zamierzał schowac do kieszeni. Zaprotestowałem. Nie chodziło mi o rażącą nieuczciwość, lecz o fakt utraty biletu, który pomimo swojej siermięznej urody stanowić miał jedną z pamiątek z podróży.
No i wreszcie są. Są płonące skały.
Ich niezwykłą cechą jest, że płoną „od zawsze” i nie gasną. W przyapdku tej konkretnej skały „od zawsze” nie jest zbyt odległe, ponieważ według Wikipedii, ktoś podpalił ją przypadkowo w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jednak miejsc z „wiecznymi ogniami” jest więcej. Nieprzypadkowo Azerbejdżan reklamuje się jako „land of fire”. Ów ogień to oczywiście nic innego jak płonący, wydobywający się ze szczelin porowatej skały gaz ziemny. Raz podpalony, może płonąć i zadziwiać tak długo, na ile starczy paliwa, a gazu jest tutaj pod dostatkiem.
Dlatego ponoc już od dwóch tysięcy lat przybywali tu i budowali swoje świątynie czciciele ognia z Persji, a nawet z Indii. Resztki, pojedyńcze eksponaty ze zrujnowanej pobliskieh światyni można obejrzeć w ułożonym współcześnie kamiennym kręgu kilkadziesiąt metrów od ognia.
Bylismy jednymi z nielicznych gości, więc personel był trochę znudzony odliczając pewnie powoli czas do zamknięcia bramy.
I to by było wszystko jeśli chodzi o tę ciekawostkę. No bo ile można gapić się na ogień, nawet jeśli płonie kamień.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną do Baku. Tym razem nie zmierzaliśmy już porzebijać się przez miasto, lecz dojechać bocznymi drogami do autostrady wiodącej z lotniska. Trasa okazała się ciekawa o tyle, że wywiodłą nas wprost na pola naftowe. Jechaliśmy drogą, po obu stronach której za kamiennym murem wznosił się las szybów i pomp. Od dużych konstrukcji po zupełny drobiazg.
Oto i bogactwo Azerbejdżanu. Niemalże nie muszą wiercić. Od wieków ropa i gaz same znajdowały sobie tutaj drogę na powierzchnię.
Z czasem wąska droga zamieniła się w szerszą, a tamta w wielopasmową. Jeszcze parę minut i dojedziemy do autostrady. Szyby naftowe stawały się coraz rzadsze, ale jeszcze trafiały się tu i ówdzie. Opuszczalismy kraine ognia i wracaliśmy do miasta.
Szczecin, 03.05.2014; 23:10 LT