ZA DWIE I PÓŁ STÓWY DO AZERBEJDŻANU (4) – W POSZUKIWANIU HOTELU

Przylatując do Azerbejdżanu, wiedzielismy z przewodników, że jest to kraj raczej mało przyjazny turystom. Skorumpowana policja drogowa, pozwalająca na bardzo wiele miejscowej ludnosci, skrupulatnie wyłapuje najdrobniejsze nawet przewinienia obcokrajowców, zabierając prawo jazdy, które należy potem wykupić na jednym z komisariatów. Nie zniechęciło nas to jednak do zarezerwowania samochodu, którym chcieliśmy poruszac się po okolicy. Nie tylko policja jednak, lecz ogólnie miejscowa ludność miała nie być przychylna obcym i odnosić się do przybyszów z rezerwą. Z pewnym niepokojem opuszczaliśmy więc strefę odpraw i wkroczyliśmy do ogólnodostępnej hali przylotów.

– Taxi! Taxi! Do you need taxi?

– Taxi! Very cheap!

– Where are you going?

Tłum naganiaczy rzucił się na nas jak głodne lwy na bezbronne antylopy. Uciekaliśmy przed nimi, odganiając się rękami, ale nie na wiele się to zdało.

– Hey! My friend! Where are you going? Very cheap taxi!

– Do you need a hotel?

– Very cheap, my friend!

Na chwilę złapaliśmy dystans dając wzrokiem znak jednemu z bardziej nachalnych by trzymał się od nas z daleka. Odszedł tylko na kilka kroków i przyglądął nam się bacznie.

– Gdzie jest ta wypożyczalnia samochodów?

– Nic tu nie widać.

Samochód też wypożyczyliśmy tanio, korzystając z wyszukiwarki najatrakcyjniejszych opcji. Dlatego musieliśmy ominąć stanowiska znanych sieciówek.

– Zadzownię do nich.

Właściciel wypożyczalni, albo urzędujący tam człowiek był najwyraźniej przygotowany na telefon.

– Hej Dariusz! Nasz kierowca czeka na Was. Wyjdźcie z terminalu i skręćcie w prawo. Zobaczycie postój taksówek „Passat Taxi”. Idźcie dalej aż dojdziecie do parkingu. Tam będzie stać czarny nissan z włączonymi awaryjnymi światłami. Podejdźcie, a potem nasz kierowca powie Wam co dalej. Nie mieliśmy takiego samochodu, jaki zamówliście, więc za tę samą cenę przygotowaliśmy Wam terenowego nissana…

To była dobra wiadomość, bo zamawialiśmy zwykłe, małe autko, a mieliśmy dostać wypasioną brykę. Z drugiej strony jednak czarny nissan na uboczu od razu skojarzył mi się ze słynną czarną wołgą i zacząłem się zastanwiać, czy to aby nie jest haczyk. Nie było jednak rady. Zamówiliśmy auto, to należało je odebrać. Ruszyliśmy do wyjścia.

– Where are you going my friend?! Very cheap taxi! – obserwujący nas z dystansu naganiacz uznał, że skoro ruszyliśmy w drogę to czas rozejmu upłynął.

– No! We don’t need a taxi! – odrzekłem stanowczo po raz dziewięćdziesiąty siódmy.

Naganiacz podązał jeszcze czas jakiś za nami w bezpiecznej odległości kilku metrów, ale w końcu dał za wygraną. My zaś tymczasem minęlismy postój taksówek i znalexlismy zaparkowanego na uboczu czarnego nissana. Kierowca o kruczoczarnych włosach, takimż wąsie i przenikliwym spojrzeniu, ubrany w nieco znoszoną, skórzaną kurtkę przywitał nas z rezerwą w głosie.

– Hi!

– Hi! – odrzekliśmy.

Otworzył bagażnik, byśmy wrzucili rzeczy i pokazał nam byśmy wsiedli. Jego angielski nie był zbyt wyszukany. Znacznie lepiej radził sobie po turecku, ale wtedy my słuchaliśmy go jak na tureckim kazaniu.

Zająłem miejsce obok niego.

– To ja mam siedzieć sama z tyłu? – zaprotestował Mój Anioł.

– No przecież, ja zaraz będę prowadzić. Przesiądziemy się jak przejmiemy auto.

Ruszyliśmy. Kierowca przejechał jakieś pięćset metrów i zatrzymał się na poboczu. Wyjął plik dokumentów, które okazały się umową i tłumaczył po kolei:  to jest umowa, to ubezpieczenie, tu zazanaczone otarcia karoserii, tu nalezy podpisać… Kiedy myslałem, że odda mi kluczyki, ponownie zajął miejsce za kierownicą i kazał nam wsiadać.

– Teraz pojedziemy do naszego biura. Tam Wam wydam auto, a kiedy skończy się okres wypożyczenia, przyjedziecie do biura i ja odwiozę Was na lotnisko.

Ruszylismy więc. Dopóki jechało się autostrada, było w porządku, ale w końcu zjechaliśmy w boczną ulicę i zaczęliśmy jakimiś skrótami przebijać się przez coraz mniej reprezentacyjne dzielnice.

– O Boże! Krowa bez głowy! – krzyknął w pewnym momencie Anioł.

– Rzeczywiście. Nad chodnikiem zwisała powieszona za nogi, rozpołowiona krowa, którą kilku meżczyzn właśnie obdzieralo ze skóry.

Zacząłem się trochę niepokoić, czy na pewno jedziemy do biura. Okolica była bowiem jeszce pusta, a ja miałem w pamięci „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”. Na szczęście po chwili ulice znów zrobiły się jakby szersze a domy wyraźnie lepsze.  Znów wjechalismy do dzielnicy, której nie powstydziłaby się niejedna metropolia.

Przeszedłem z angielskiego na rosyjski i to był strzał w dziesiątkę, bowiem od tej pory nasza rozmowa zamiast półsłowkami i trochę na migi, zaczeła nabierać płynności. Dystans między nami a kierowcą błyskawicznie zmalał i wytworzyła sie nawet całkiem przyjazna atmosfera.

Przy jednej z szerokich, dwujezdniowych ulic znajdowało się biuro naszej wypożyczalni. Zatrzymaliśmy się nieopodal. Wreszcie przejąłem kluczyki. Jedyną niedogodnością był fakt, że nie działał nam zbyt dobrze GPS w telefonie. Nie byłby to zbyt istotny problem, ponieważ mieliśmy wydrukowane mapy z Google z zaznaczoną lokalizacją naszego hotelu, lecz aby z nich skorzystać powinniśmy wiedzieć, gdzie się znajdujemy aktualnie. Zapytaliśmy naszego kierowcę przed pożegnaniem, a ten najpierw długo przyglądał się kartce, a potem pokazał palcem, że gdzieś tu. Wynikało z tego, że nasz hotel znajduje się niemalże po sąsiedzku, więc z optymizmem ruszyliśmy naprzód. Skąd mogłem przypuszczać, że geografia nie była jego najmocniejszą stroną?

Wyjechaliśmy na kolejną szeroką ulicę, a potem na ogromny plac, który należało okrążyć. Jechało się bezstressowo, ponieważ w ów sobotni poranek ulice były jeszcze niemal puste. Wyglądało to nawet dość gtroteskowo. Ów ogromny plac, okalająca go czteropasmowa jezdnia i samotny nasz samochód poruszajacy się zresztą powoli w poszukiwaniu drogi.

Już nie samotny. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się radiowóz z włączonymi kogutami i przez głośniki nakazywał nam coś w azerbejdżańskim języku przypominającym bardzo turecki. Nic nie rozumiałem, ale w takich okolicznościach zapewne chodziło o to, abyśmy się zatrzymali. No to żegnaj prawo jazdy. Ale się najeździliśmy! Nie minęło nawet pięć minut jak siadłem za kierownicą.

Wyszedłem z samochodu jak na ścięcie. Zacząłem rozmawiać po rosyjsku licząc na skrócenie dystansu jak poprzednio z naszym kierowcą. Trochę pomogło.

– Tam, na światlach – policjant wskazał ręką skrzyżowanie – był nakaz jazdy prosto, a wy skręciliście w lewo.

Cholera, może i tak było, ale nie zauważyłem. Dwie diabelnie szerokie jednokierunkowe arterie. Ani jednego auta. Nie wjechałem nigdzie pod prąd, ale nie wolno mi było skręcić lecz z jaichś przyczyn znanych miejscowym inżynierom ruchu należało jechać wyłącznie prosto.

– Bardzo przepraszam, ale to pewnie dlatego, że nie mogę odnaleźć naszego hotelu. Nie bardzo wiem, jak tam dojechać.

Tu sięgnąłem po leżącą na siedzeniu mapkę z naszym hotelem. Policjant przyglądał się jej dokładnie.

– To kawał drogi stąd. My jesteśmy gdzieś tu – pokazał palcem punkt niemalże na drugim końcu miasta.

– To którędy musielibyśmy teraz jechać? – zapytałem bezczelnie, ignorując popełnione wykroczenie.

– Skręćcie w tą ulicę, jedżcie prosto, miniecie rondo, potem dalej prosto, a potem będzie następne rondo, z którego w prawo będą odchodzić dwie równoległe ulice. Skręćcie w tę, która będzie mieć trzy pasy ruchu, a potem się dopytacie,

Po tej instrukcji policjant oddał mi dokumenty i się pożegnał.

– Dziękuję i przepraszam za tamto – pokazałem na felerne skrzyżowanie.

Nie mogłem uwierzyć. Według przewodników już powinniśmy jechać na komisariat, a tu wszsytko dobrze się skończyło.

Pobladły z wrażenia Anioł czekał na rozwój wypadków w samochodzie i też nie mógł uwierzyć.

– Byłam przekonana, że już po naszym zwiedzaniu samochodem.

Ochłonąwszy nieco, ruszyliśmy dalej. Najprościej byłoby zobaczyć nazwę ulicy, którą akurat jechaliśmy i zlokalizowac ją na mapie, ale w Azerbejdżanie tabliczki z ich nazwami są nieliczne i na dodatek mikroskopijnych rozmiarów. Dojechaliśmy jednak do drugiego ronda, przy którym znajdowała się stacja benzynowa. Dobre miejsce aby się zatrzymać. W sklepiku kupimy mapę i będzie łatwiej. Sklepiku jednak nie było. To znaczy był, ale nie taki, do jakich przywykliśmy. Był to bowiem salon samochodowy. Podeszliśmy do pana obsługującego jeden z dystrybutorów paliwa. Pokazaliśmy mapkę oraz nasz hotel i zapytaliśmy o drogę. Pan nie bardzo się orientował, ale zawołał kolegę. Kolega zabrał mapkę i zniknął w czeluściach budynku. Po chwili wyszedł z kimś jeszcze. W międzyczasie zebrała się niewielka grupka ciekawskich. Zaczęli intensywnie gestykulować i rozmawiać w swoim tureckim narzeczu. Nagle, któryś pobiegł do odjeżdżajacej właśnie po zatankowaniu ciężarowki i zatrzymał gwałtownymi ruchami. Pogadali i tamten przybiegł do nas.

– Ta ciężarówka jedzie w stronę ulicy, o którą pytacie. Wsiadajcie szybko do auta i jedźcie cały czas za nią!

Wiatr wyrwał mapkę z dłoni pracownika stacji i zaczęliśmy wszycy ją ganiać. W końcu dopadłszy ją, ruszyliśmy biegiem do samochodu, bo ciężarówka właśnie zaczynała włacząc się do ruchu.

Jechać za ciężarówką… Brzmi prosto, ale dla nas nieprzywykłych do miejscowych zwyczajów niekoniecznie. Ruch zdążył już się wzmóc, a na trzypasmowej jezdni jechalo więcej rządków aut. Na dodatek tamten kierowca gnał sobie bezstrosko, a my z trudem przeciskaliśmy się za nim, za wszelką cenę starając się utrzymać kontakt wzrokowy. Jechaliśmy tak chyba z dwadzieścia minut, po czym skręciliśmy w dwujezdniową szeroką ulicę pełną nowych kamienic wyglądających na architektoniczne koszmarki bowiem pomieszano w nich wszystko co było możliwe do pomieszania. Ów ociekający złotem eklektyzm wyrózniał się w szczególny sposób.

Cieżarówka zatrzymała się na poboczu. My także. Kierowca wysiadł, podszedł do nas i powiedział, że to koniec jego kursu, a my powinniśmy zawrócić i jechać dalej. Szkoda, ale dobre i to. Zawrócilismy i jechaliśmy przez jakieś pola, gdzie budowano nowe dzielnice i wytyczono szerokie arterie, będące póki co w budowie. Dobrze, że mieliśmy terenowe auto, bo nie straszne były nam dziury i wertepy. Jechaliśmy tak chyba koleje dwadzieścia minut, a może i dłużej. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się zjazd na autostradę. Tę samą, którą o świcie jecchaliśmy z lotniska. Zatoczyliśmy ogromne koło, ale wreszcie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. To znaczy, wiedzieliśmy, że na autostradzie, ale brakowało nam jeszcze jakiejś drugiej koordynaty, aby określić, w którym punkcie na autostradzie.

Nasze dyskusje na ten temat przerwała nagle… sztaplarka. Jechała pod prąd! Przez ów niedługi okres adaptacji do miejscowych zwyczajów na drodze zdążyliśmy się zorientować, że z trzech albo czterech pasów ruchu na autostradzie jeden dość swobodnie wykorzystywany jest dla celów parkingowych, więc trzeba uważać na zatrzymujące się auta. Jednak jadąca pod prąd sztaplarka była czymś nowym. Najwyraźniej operator owego wózka widłowego miał do pokonania niewielki dystans i autostradą pod prąd było mu najbliżej. Co ciekawe, nikt nie trąbił, nikt nie dawał znaków światłami, nie irytował się. Wszyscy posłusznie omijali żółtego intruza.

Na poboczu pyszniła się futurystycznymi kształtami kolejna stacja benzynowa i tam zajechaliśmy zasięgnąć języka. I znów nie było tam żadnego sklepiku, ale istniał za to piękny salon samochodowy. odnieslismy wrażenie, że w Azerbejdżanie jak się ludziom skończy paliwo w, nomen omen, baku, to nie tankują, lecz kupują nowe auto.

– Jedźcie prosto aż dojedziecie do dwóch wysokich budynków. Jeden z nich to wieża zegarowa. Za nimi skręcicie w prawo i to będzie dzielnica, w której znajduje się Wasz hotel. Potem zapytacie kogoś – informował pracownik stacji.

No, to już było coś!

Kilka minut jazdy autostradą i jest! Jest wysoki budynek z zegarem na elewacji! Skręcamy w prawo. Zaczyna się jakieś nowe osiedle. Zatrzymujemy się przy niewielkim sklepiku. Sprzedawca nie mówi po angielsku, a po rosyjsku także nie. Dogadujemy się po… turecku, a bardziej na migi. Pokazywał, że mamy skręcić na światłach w lewo, i że będzie stacja metra, a stację metra mieliśmy już na naszej mapce i rzeczywiście do hotelu był stamtąd rzut kamieniem!

Szybko pokonaliśmy wskazaną nam trasę, wjechaliśmy w ulicę, przy której powinien zanjdować się hotel, ale… nie było go. Były za to owe eklektyczne, ociekające złotem budynki. To to samo miejsce na którym pożegnaliśmy ciężarówkę! Co kierowało tamtym kierowcą, że kazał nam zawrócić i jechać przez pola? Teraz już nie damy się stąd wykurzyć.

Jak okiem sięgnąć w owych imitacjach pałaców mieściły się sklepy meblowe oraz z artykułami wyposażenia mieszkań. Wszedłem do jednego handlującego pralkami i zapytałem o hotel. Nikt nie słyszał o takim, mimo, że z mapy wynikało iż powinien stać naiemalże w miejscu owego sklepu.

– Na tej ulicy nie ma żadnych hoteli – powiedział sprzedawca – ale pojedźcie za te domy. Za nimi biegnie ulica równoległa do tej, i tam hoteli jest dużo.

Wsiadam do auta. Wjeżdżamy w rónoległą ulicę i niemal natychmiast zauważamy Teatro Boutique Hotel, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój. Uff! To był długi poranek.

Opada adrenalina. Dopiero teraz, pisząc ten tekst zauważyłem, że pomiędzy wyjściem z terminala lotniska, a pryzbyciem do hotelu nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia. Zbyt byliśmy skoncentrowani na bieżacych wydarzeniach. Aparat poszedł w ruch dopiero wieczorem, kiedy po drzemce w hotelu wyruszylismy na zwiedzanie miasta.

W pociągu Gdynia – Szczecin , 08.02.2014; 10:00 LT

Komentarze