ZA DWIE I PÓŁ STÓWY DO AZERBEJDŻANU (3) – BUDAPESZT, DZIEŃ DRUGI

Po pożegnaniu się z przewodnikiem i obejrzeniu budynku opery, poszliśmy z powrotem pod bazylikę Św. Stefana. Niestety, było już na tyle późno, że ani nie można było zobaczyć relikwiarza zawierającego zmumifikowaną dłoń patrona Węgier (która na widok publiczyny wystawiana jest raz do roku, 20 sierpnia), ani wejść na taras okalający kopułę świątyni. Kopuła ta wznosi się na wysokość 96 metrów. Dokładnie tyle samo co kpuła pobliskiego budynku parlamentu. W ten sposób twórcy budowli chcieli podkreślić równowage pomiędzy władzą świecką i boską. „Oddajcie Bogu co boskie, a cesarzowi, co cesarskie”, chiałoby się powtórzyć za Zbawicielem.

Z samą kopułą był problem od początku. Już na etapie budowy, w 1868 roku jej konstrukcja się zawaliła.

Ponoć był to rezultat… szczodrości mieszkańców węgierskiej stolicy, którzy ofiarowali na budowę rozmaite materiały. Konstruktorzy nie śmieli ignorować szlachetnych intencji, a jednocześnie trudno było im wykorzystać tę róznorodność budulca nie burząc zaplanowanego wyglądu kościoła. Wpadli więc na pomysł upchnięcia trochę kłopotliwych darów wewnatrz kolumn podtrzymujących kopułę. Chcieli dobrze, ale znów okazało się, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. W piekle chyba zarządzili święto państwowe, kiedy pewnego dnia wznoszona z trudem kopuła bazyliki runęła. Kolumny nie wytrzymały. Nie da się ignorować praw fizyki i zamiast trzymać się obliczeń oraz wskazówek architektów, liczyć, że jakoś to będzie.

Ograniczeni godzinami wstępu ograniczylismy się do obejrzenia wnętrza światyni bez wspomnianych wyżej dodatków. Przypominała mi się wędrówka po Cerkwi Zbawiciela w Moskwie, chociaż to nie ta skala.

A potem poszliśmy na kolację do jakiejś pobliskiej knajpki, bo i zgłodnieliśmy trochę, i chłodno się zrobiło. Na taką okazję nie może być nic lepszego nad węgierski gulasz. Gorący, pikantny, z ciekawym, nieco gliniastym ale bardzo smacznym pieczywem oraz grzanym winem. Może bardziej pasowałby tokaj, ale musieliśmy trochę się rozgrzać.

Posileni, nie spiesząc się, skierowaliśmy się nad Dunaj. Budapeszteńskie mosty są pięknie podświetlone. Na przeciwległym brzegu, również wyeksponowany światłem pysznił się cesarski pałac omiatany od góry srebrnymi refleksami księżyca, którego tarcza zbliżała się do pełni.

Postanowiliśmy przepłynąć się rzeką, a ponieważ nasza budapeszteńska karta uprawniała nas do bezpatnej komunikacji, przysługiwało nam także nieograniczone korzystanie z tramwajów wodnych. Odnaleźlismy więc na bulwarze wiatę przystanku z charakterystyczną literą „D” i oczekiwaliśmy na przybycie statku linii 11.

Wkrótce stateczek przypłynął i ruszyliśmy w kierunky Wyspy Małgorzaty.

Najpiękniejszy był odcinek wzdłuż budynku parlamentu, bowiem tej budowli od strony lądu, w Peszcie, w całości obejrzeć się nie da. Trzeba albo pojechać na drugo brzeg, do Budy, albo tak jak teraz, popłynąć statkiem.

To był ostatni kurs tramwaju wodnego tego dnia, więc na nocleg zatrzymali się nieco wcześniej, ale co najfajniejsze zobaczyliśmy. Był późny wieczór, kiedy wrócilismy do naszego designerskiego Bohem Art Hotel.

Następnego dnia mieliśmy wylatywać do Azerbejdżanu, ale dopiero wieczorem, więc mielismy jeszcze kolejny dzień na dalsze zwiedzanie Budapesztu. Musielismy tylko wymeldować się z pokoju, ale oczywiście bagaże mogliśmy pozostawić w hotelowej przechowalni.

Zaczęliśmy od porannej wizyty w Centralnej Hali Targowej – miejsca odwiedzanego zarówno przez mieszkańców miasta (jak to na targu – niższe ceny, chociaz nie zawsze niższe niż w supermarketach) jak i turystów. Ponoć bywali tu także dystyngowani przybysze. Dochodzimy do wejścia a tu… niespodzianka. Własnie rozpoczęły się Dni Polskie!

Jak Polska, to Polska… W centralnej alejce wisiały fotografie Krakowa, Warszawy oraz innych miast. Pod nimi zaś ustawiono stragany z polskimi produktami oferowanymi, przez naszych kupców. Naszych, bo słyszeliśmy, że dominował język polski, a na kożuchach, oscypkach kiełbasach można było dostrzec polskie ceny – znak, że towary przyjechały tu specjalnie i tylko na tę imprezę.

Nas oczywiście bardziej interesowaly produkty lokalne. Jeśli kiełbasy, to tamtejsze – pikantne, czerwone od papryki, owoce, warzywa, a wśród nich oczywiście papryki w przeróżnej postaci. Kupiliśmy m.in. pęczek suzonych, piekielnie ostrych papryczek, ale nie tego dnia, lecz po powrocie z Azerbejdżanu.

Przybywając do Budapesztu, nie sposób zignorować tamtejsze termy. Gorące źródła znane są od czasów rzymskich i już mieszkańcy Cesarstwa przybywali tutaj, aby zażywać leczniczych kąpieli. Najbardziej znane i luksusowe są Termy Gellerta, ale my postanowiliśmy skorzystać z darmowego wstępu na naszą kartę, jaki przysługiwał w Termach St. Lukacs, ponoć trzecich w budapesztańskim rankingu. W tym celu udaliśmy się tramwajem w kierunku Mostu Małgorzaty, by tam przdostać się na drugi brzeg, do Budy.

Podeszliśmy kawałek brukowaną ulicą pełną budynków w malowanych na żółto. Przypominało to bardzo galicyjski styl Krakowa czy Przemyśla. Jedna z bram prowadziła na dziedziniec obiektu, w którym znajdowały się baseny. W obecnym kształcie termy egzystują od końca XIX wieku i nieco ponad sto lat mają także rosnące tutaj platany.

Napis „Gyogyfürdö” nad wejściem oznacza, że mamy od czynienia z wodami leczniczymi, a więc obiektem typu sanatoryjnego czy uzdrowiskowego. Inaczej nazywa się obiekty do plażowania i rekeracji, a jeszcze inaczej pływalnie sportowe.

Otrzymaliśmy kluczyki od szafek w przebieralni, wypożyczyliśmy ręczniki (to już odpłatnie, więc jeśli ktoś chce korzystać z obiektu całkowicie za darmo, powinien mieć swój) i ruszyliśmy na basen.

Kapanie się w listopadzie na otwartym powietrzu ma swój urok. W basenie, który wybralismy działała jeszcze dzika rzeka oraz rozmaite wodne masaże, więc czas płynął szybko.

Po godzinie kąpieli wyszliśmy na zewnątrz od drugiej strony. Tam widać było, że pomimo liftingu (rozpoczętego w 2008 roku), znaczna część rozległego budynku wymaga jeszcze renowacji.

Pojechaliśmy do Wielkiej Synagogi. Wybudowana sto pięćdziesiąt lat temu świątynia, rzeczywście jest wielka. Największa w Europie. Na świecie ustępuje jedynie synagogom w Nowym Jorku oraz Jerozolimie. Nie ominęły jej prześladowania z mrocznego okresu panowania nazuizmu, chociaż paradoksalnie jako budynek gospodarczy przetrwała II wojnę światową, bedąc poważnie uszkodzoną jeszcze przed wojną, w lutym 1939 roku, obrzucona granatami przez bojówki Strzałokrzyżowców – faszystowskiej partii, kolaborującej później z hitlerowcami.

Niestety, było już za późno na wstęp do środka, więc mogliśmy tylko popatrzeć przez chwilę od strony ulicy i ruszyliśmy na spacer w poszukiwaniu czegoś na kolację.

Postanowilismy powtórzyć wczorajszą zupę gulaszową, ale ona nie była tak smaczna jak w knajpce poprzedniego dnia. Widac tym razem nie mieliśmy tyle szczęścia. Za to dopisało nam ono jeśli chodzi o kurtoszkalacze. Cafe Mölnar w pełni zadowoliła nasze podniebienia. To była przepyszna uczta.

Kurtoszkalacze robi się z ciasta drożdżowego, ktore pocięte na paski, jest potem nawijane na specjalne wałki. Można je obsypać dowolnymi dodatkami. Są więc do kupienia ciacha z migdałami, orzechami, cukrem, miodem i wieloma innymi składnikami. Upieczony jest następnie zsuwany z wałka więc otrzymuje się coś w rodzaju szerokiej, drożdżowej rurki. Ciepły kurtoszkalacz, konsumowany poprzez delikatne odrywanie i odwijanie pasków ciasta z owej rurki to prawdziwe niebo w gębie.

Owo ciasto spotkalismy już wcześniej podczas naszej wizyty w Pradze. Nazywało się tam trdelnik. No tak, to przecież ciągle dawne Austro-Węgry.

Z ciekawostek językowych słyszeliśmy, że węgierskie „s” czyta się jak nasze „sz” i na odwrót: ich „sz” to nasze „s”. Rzeczywiście, doświadczaliśmy tego w rozmaitych nazwach, w tym na przykład jakiegoś sexshopu:

Pora była wracać do hotelu po walizki. Musieliśmy dojechać na przystanek minibusa Wizz Air, który mial nas odwieźć na lotnisko. Spakowalismy się na podróż i ruszyliśmy na pobiski przystanek tramwajowy, z którego rozciągał się piękny widok na jeden z mostów nad Dunajem. Zresztą, gdzie nie ma pięknych widoków w Budapeszcie?

Tramwajem 47 dojechaliśmy do Madach Ter, gdzie miał czekać minibus.

Kupilismy jeszcze trochę rozmaitego pieczywa na drogę, w tym m.in. nagy burek, cokolwiek by to nie miało oznaczać. Wszystko okazało się pyszne.

Na przystanek nie przyszedł nikt oprócz nas, więc pustym busem pojechaliśmy na lotnisko. Miłym zaskoczeniem był fakt, że nikt nie przyglądał się zbytnio naszym bagażom pod względem ilości oraz wymiarów. W Polsce kontrole przy bramkach przewoźników niskokosztowych są bardzo restrykcyjne. Aparat, fotograficzny, damska torebka, czy inne drobiazgi muszą być upchnięte w jedną torbę. W Budapeszcie (a potem także w Baku) nikt nie pieklił się z powodu futerału do apratu czy torebki i pomimo, że byliśmy przygotowani na taką ewentualność, nie kazano nam pakować wszystkiego do jednej torby.

Lot zaczynał się krótko przed północą. Trwa nieco ponad trzy godziny, ale jeśli doda się trzygodzinną różnicę czasu, okazało się, że wylądowaliśmy parę minut po szóstej, czyli o świcie następnego dnia. Gosia i Piotr, nasi przyjaciele z Łodzi i fani lotnictwa śledzili nasz lot na „Flightradar24” i przesłali nam zrzut z ekranu wykonany wkrótce po naszym starcie. Z informacji wynika, że była to rzeczywiście chwila po starcie.  Znajdowaliśmy się bowiem dopiero na wysokości 1450 stóp (około 480 m.n.p.m.) i lecieliśmy z prędkością 156 węzłów (289 km/h).

Jeszcze w powietrzu zachwyciła nas ażurowa, pięknie podświetlona bryła terminalu lotniska. Wyglądał jak jakiś pałac z „Baśni 1001 nocy”. Z ciekawością przyglądaliśmy mu się przez okienko podczas kołowania po wylądowaniu.

Było zdecydowanie zimniej niż Budapeszcie. Odczuliśmy to natychmiast po wyjściu na płytę lotniska. Przede wszystkim wiał silny, przenikliwy wiatr. Ponoć Baku znane jest z tego i nazywane „wietrznym miastem”.

Z przyjemnoscią więc skrylismy się we wnętrzu oczekującego na nas autobusu i ruszyliśmy na poznawanie Azerbejdżanu.

 

Sopot 01.02.2014; 17:15 LT

Komentarze