Dzień był długi ponieważ lecieliśmy na zachód. Kiedy wylądowaliśmy w Budapeszcie, było wciąż dość wcześnie rano. Tym razem nie zamieszkaliśmy w Bohem Art Hotel, ponieważ skończyła się promocja i ten czterogwiazdkowy hotel był już znacznie droższy. Spore zniżki oferował za to w tym czasie Zara Boutique Hotel, również czterogwiazdkowy, więc noc mieliśmy spędzić tam.
Samolot do Warszawy odlatywał dopiero nazajutrz, więc mieliśmy cały dzień na zwiedzanie miasta. Poprzednim razem interesował nas głównie Peszt, więc tera przyszła pora na Budę. Liczyliśmy na zwiedzanie z przewodnikiem, co w cenie oferowała nam jednodniowa karta miejska. Hotel rozleniwił nas jednak i nie zdążyliśmy dojechać na czas.
Tym niemniej zwiedzanie rozpoczęliśmy od zamkowego wgórza.
Z wysokości kilkudziesięciu metrów nad bmywającą wzgórze wstęgą Dunaju rozpościerała się imponująca panorama węgierskiej stolicy. Z budynkiem parlamentu oraz katedrą Św. Stefana górującymi nad zabudową miasta. Kopuły owej świątyni jak i parlamentu wznoszą się jednakowo wysoko, co miało symbolizować równowagę pomiędzy władza świecką i boską.
Wśród murów otaczających skraj wzgórza przy kościele Macieja na Placu Świętej Trójcy wznosi się pokryty patyną pomnik patrona Węgier, Świętego Stefana.
Z placu ruszyliśmy w kierunku zamku. Jego wygląd zmieniał się na przestrzeni wieków dość znacznie, tak jak burzliwa była historia tego kraju. U szczytu potęgi austrowęgierskiej monarchii zamek był drugą po wiedeńskiej siedzibą cesarza.
Wokół gmachu wzrok przykuwają rozmaite rzeźby i pomniki.
Nad bramą wejściową majestatycznie rozpościera ogromne skrzydła mityczny ptak Turul, który według legendy miał doprowadzić plemiona Madziarów właśnie tu, nad Dunaj.
Korzystamy z naszej karty dziennej i kolejnymi środkami publicznego transportu docieramy na przedmieścia i przemieszczamy się jeszcze dalej w czasie. Inna epoka i inne cesarstwo. Rzymskie. Tutaj, na rubieżach Imperium mieściło się Aquincum – miasto, które u szczytu swojej świetności liczyło nawet sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców i było stolicą prowincji Panonia. Pozostałości zabudowań zachowały się do dziś. Można je zwiedzać, lecz późną jesienią obiekt był nieczynny.
Zawróciliśmy więc na przystanek kolejki (o tej samej nazwie, co owa rzymska osada) i przejechaliśmy kawałek w kierunku centrum.
Wysiedliśmy nieopodal amfiteatru, który leżał w granicach ówczesnego miasta. O ile wspomniane wcześniej ruiny osady i istniejące na ich terenie muzeum były nieczynne, to amfiteatr ma się dobrze i stoi jak gdyby nigdy nic w środku współczesnego osiedla.
Ruiny stanowią popularne miejsce spotkań osiedlowej młodzieży, a rozległa arena służy między innymi jko wybieg dla psów.
Z Aquincum pojechaliśmy na gulasz i rozmaite zakupy w słynnej hali targowej. Zanieśliśmy je do położonego po sąsiedzku naszego hotelu i kiedy ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie, zdążył zapaść zmrok. Nic dziwnego, w końcu to listopad.
Znów ruszyliśmy przez most na drugą stronę rzeki, do Budy. Zaczęliśmy wchodzić na kolejne wzgórze.
Na tarasie położonym na jego stromym stoku wznosi się figura Biskupa Gellerta błogosławiącego miastu.
Nie zawróciliśmy stamtąd tymi samymi schodami na dół lecz jakimiś parkowymi alejkami w ciemnościach ruszyliśmy pod górę. Wkrótce nasz wysiłek został nagrodzony wspaniałą panoramą w osi rzeki, z królewskim zamkiem po lewej i katedrą Św. Stefana na przeciwnym brzegu. Nie wystarczało nam to jednak. Szliśmy dalej aż dotarliśmy niemal na szczyt, gdzie wznosi się cytadela. Stamtąd zaś widok zaiste zapierał dech w piersiach.
Jakby mało bylo wzgórza, na jego szczycie ustawiono dwudziestosześciometrowej wysokości cokół, na którym stoi kobieta z gałązką, symbolizująca pokój i wolność. To pomnik wdzięczności Armii Czerwonej, która, hm, wyzwoliła Węgry, by jedenaście lat później bez pardonu krwawo spacyfikować powstanie i przypomnieć miejscowej ludności, kto naprawdę tutaj rządzi. Szczytem komunistycznej hipokryzji był więć ów monumentalny pomnik wyrażający wdzięczność rzekomym wyzwolicielom. Zgodnie z wszelkimi kanonami rządzacych komunistyczną sztuką, pomnik musiał być ogromny i przytłaczać wszystko wokół. Taki jest własnie pomnik Wolności. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Większe nawet gdy ogląda się go z mostu u podnóża wzgórza. Warto zapomnieć na chwilę wtedy o ideologii i pomyśleć o samej rzeźbie, odartej z fałszywego przesłania.
Autobusem zajechaliśmy plątaniną uliczek w dół, a potem przesiedliśmy się do tramwaju. Tramwaj, jak to często bywa w Budapeszcie, miał końcowy przystanek gdzieś w połowie ulicy. Żadnej pętli. Tory po prostu sie kończyły, a po paru minutach skład ruszył w przeciwnym kierunku. Ów koniec trasy miał miejsce dokładnie naprzeciwko budynku parlamentu, więc aż prosiło się, by go sfotografować w całej okazałości.
Nieszczęście Węgrów polega na tym, że zbudowano ów gmach w czasach kiedy Austro-Węgry trzymały się mocno w centralnej Europie. Nikt nie przeczuwał, że już wkrótce monarchia się rozpadnie, a na mapie Europy pozostaną po niej dwa niewielkie państwa. Traktat z Trianon z 1920 roku przypieczętował faktyczny rozbiór Wegier, które utraciły dwie trzecie pierwotnego terytorium i dwie trzecie ludności. Trzy i pół miliona etnicznych Węgrów znalazło się poza granicami swojej ojczyzny. Określone wtedy granice istnieją z niewielkimi korektami do dziś i próbą rewizji tamtego traktatu są dzisiejsze żądania premiera Węgier wobec słabnącej Ukrainy. Dzisiejszy budynek parlamentu jest grubo za duży na potrzeby mniej niż stu posłów niewielkiego państwa, ale Węgrzy nigdy nie pogodzili się ustaleniami Trakatu z Trainon.
Robiło się późno. W drodze do hotelu zaszliśmy jeszcze do jakiegoś sieciowego supermarketu, otwartego do dwudziestej trzeciej. Ostatnie drobne zakupy. Był to czas kiedy coca cola sprzedawana była w butelkach z rozmaitymi imionami. Bardzo podobała mi się ta akcja ponieważ w towarzystwie każdy pamiętał jakie imię ma jego butelka i nie trzeba było pamiętać gdzie się ją postawiło. Fajnie było zobaczyć, że taka sam akcja jak w Polsce, ma miejsce także na Wegrzech. Tyle tylko, że… nie chciałbym pić napoju z butelki z imieniem Sracok. Cokolwiek by to miało nie znaczyć po węgiersku.
Wróciliśmy do hotelu. Pozostało tylko się spakować, przespać i rano ruszyć na lotnisko. Minęło zaledwie kilka dni. Mniej niż tydzień. A wrażeń jak za całe wakacje.
Gdańsk, 17.05.2014; 00:30 LT