Z WROCŁAWIEM W TLE

Akurat zdążyłem dojechać na śniadanie. No i oczywiście dotrzymałem dyngusowej obietnicy. A potem zaczęły się opowieści przy stole, wśród których odbyło się m.in. moje premierowe obejrzenie „Jožina z bažin”, bo przecież nie mogłem nie zobaczyć tego, co zatrzęsło polską rozrywką w ostatnim czasie. Rzeczywiście klip jest przecudny w swej głupocie, ale najgorsze, że motyw tej durnej piosenki przyczepił się do mnie na reszte poniedziałku.

Wieczorem ponownie wylądowałem w pociągu, a we Wrocławiu miałem przesiadkę. Czasu starczyło, oprócz pożegnania z dziećmi,  na krótki, błyskawiczny w zasadzie wypad na rynek. Dobrze, że była taka możliwość, bo zawsze widok odjeżdżąjącego z nimi autobusu działa na mnie niezwykle przygnębiająco. Jest w tym tęsknota za następnym spootkaniem i żal, że nie mogę być z nimi na codzień, wspierać w ich problemach, cieszyć się ich drobnymi radościami. Po czasach wspólnego zbierania liści w parku, karmienia łabędzi, czytania książek, wieczornych gier albo rozmów przyszły limitowane przez życie spotkania. Zawsze za krótkie. Czasem myslę, że może dla nich owe rozstania nie były aż tak wielkim szokiem, bo przecież były wplecione w naszą egzystencje od samego początku. Tyle tylko, że po powrotach z rejsów zamiast długiego czasu dla nich, zostały jedynie strzępy, wydzierane pojedyńcze weekendy, kawałki ferii albo wakacji.

Popatrzyłem jeszcze jak autobus zatrzymuje się na swiatłach, a w chwilę później z niknął gdzieś za rogiem kolejnej ulicy. Poszedłem na spacer by ochłonąć.

Jestem zawsze pod wrażeniem wielkości samego rynku, róznorodności okalających go kamienic oraz bogactwa ratuszowej ornamentyki.

Przystanąłem na chwilę przed pomnikiem Aleksandra Fredry i pomyslałem, że nie mamy w Polsce zbyt wielu monumentów uwieczniających pisarzy. Oczywiście wszechobecny jest Mickiewicz, ale potem robi sie już krucho. Abstrahuję od  Warszawy i Krakowa, jako centr polskiej kultury. W Szczecinie oprócz Mickiewicza ma swój skwerek z popiersiem Kornel Ujejski, Wrocław ma Fredrę, w innych miastach pewnie tez pojedyńcze rodzynki się trafiają, ale juz na przykład popularność Trylogii Sienkiewicza nie pr5zekjłąda się na ilość najskromniejszych chociaż rzeźb. A Jan Kochanowski? A Norwid? Słowacki? A słynni kompozytorzy, malarze, aktorzy? Lubujemy się w rozdrapywaniu ran historii, lecz przeciętny turysta z pomników o naszej kulturze dowie się niewiele.

Lubię kwiaty sprzedawane na ulicach dużych miast. Te rozmaite ryneczki albo aleje kwiatowe dodają wielu żywych barw betonowym molochom i tworzą coś w rodzaju ogrodów, wśród których zwłaszcza latem miło przysiąść na chwilę by przy kawie albo piwie pogadać z przyjaciółmi, albo po prostu poczytać gazetę. Co ciekawe, takie kwiatowe zaułki tętnią życiem do późnych godzin wieczornych. Jeszcze raz widać przykład działania błogosławionej, niewidzialnej ręki rynku, bo przecież kwiaty najlepiej sprzedają się popołudniami przed rozmaitymi imprezami okolicznościowymi oraz właśnie wieczorem, kiedy uroda kobiet podkreślana jest darowanym jej efemerycznym pięknem, które na krótko rozkwita tylko dla nich. A przecież i te roślinki mogą mówić o szczęściu, gdy nie zwiedną niezauważone w wazonie pełnym braci otoczonym licznymi wazonami kwiatów innej maści, lecz na krótko mogą cieszyć oko przechodniów, narzeczonych albo mężów kiedy to uorda wybranki staje się ich dopełnieniem tak jak rama dla obrazu. Trudno wyobrazić sobie kobietę bez kwiatów i kwiaty bez kobiet.

Oczywiście zatęskniłem natychmiast za Aniołem, bo chwila była w sam raz na jakąś lilię albo różę, a może na jakiś kolorowy bukiecik.

To przypomniało mi także, że juz pora wracać. Wkrótce znów znalazłem się na Głównym.

Czwarta noc z rzedu poza łóżkiem nie zapowiadałaby się ciekawie, gdyby nie bilet na miejsce w wagonie sypialnym. Położyłem się gdy tylko pociąg ruszył, a z głębokiego snu obudził mnie głos konduktora informujący, że za pół godziny bedziemy w Gdańsku..

Potem zaczął się kierat codziennych obowiązków w pracy. Zawsze przeklinam szaleńca który wymyślił biura pozbawione odrobiny intymności. Kiedy siedzę w wielkim pokoju, ładnie urządzonym lecz zupełnie nieergonomicznym, wśród zabieganych głośno rozmawiajacych współpracowników,  dzwoniących z różnych kątów telefonów, czuję się jakbym wciąż siedział w dworcowej poczekalni. A to co normalnie zajmuje mi godzinę, tutaj pożera półtorej albo i dwie.

Ale za to wieczorem płoną świece, których refleksy obseruję na kieliszkach wypełnionych czerwonym winem. Apetyczny zapach potraw z grilla roznosi sie po mieszkaniu, a ja po chwili wyczuwam w nim delikatną woń tak dobrze znanych anielskich kosmetyków. Podążam ku niemu, a potem miesza się wszystko. Zapachy, smaki, dźwięki, kolory. Świat wiruje jak bąk, wszystko staje sie nieostre i tylko my w jego centrum. Warto żyć dla takich wieczorów.

Dzisiejszego wieczoru zaś jest przedział pociągu wiozącego mnie do Szczecina. Czasem sobie myślę, ze pociągi są dla mnie tym, czym dla wielu ludzi tramwaje. Wsiadam i jadę. Tak jak dziś, kiedy ledwie zdążyłem zaparkować samochód, a na peron dotarłem w momencie, kiedy widać było już swiatła lokomotywy. Nijak się to ma do długich przygotowań do podróży (łącznie z wychodzeniem na dworzec na godzinę przed odjazdem) jakie znałem z zachowania swoich rodziców. Świat kurczy się z dnia na dzień. Pamietam z dzieciństwa, że osobowym ze Szczecina do Gdyni jechało się osiem godzin, a dziś po tych samych torach nieco ponad cztery i pół.

Stargard Szczeciński, 28.03.2008, 21:40

Komentarze