Z szacunkiem

Pisząc wcześniej o pracy, wspomniałem o zapłacie, która dla wielu nie wydaje się godziwa. Nie mnie pisać o tym. Niejeden ekonomista połamał sobie na tym zagadnieniu zęby. Niech więc dalej się głowią jak pogodzić roszczenia pracowników z chęciami i możliwościami pracodawców. Wysiłek ich przypomina trochę poszukiwania średniowiecznych alchemików. Wierzą, że odnajdą uniwersalny klucz, który byc może w ogóle nie istnieje.

Dla mnie równie ważną sprawą jest szacunek dla ludzkiej pracy. Tak często się o nim zapomina. Mówi się, że niektórym ludziom nie można dać ani odrobiny władzy, bo uderza im do głowy. I nieważne czy jest taki człowiek ministrem w rządzie, czy uzbrojonym żołnierzem prowadzącym jeńca, czy też ekspedientką w sklepie sprzedającą deficytowe dobra. Każda z tych osób może zmienić się pijana zakresem władzy którą w danym momencie posiada. Gotowi zdeptać wtedy zależnych od nich. Podobnie jest z tymi, którzy zdobyli atrakcyjna pracę. Jeżeli przewróci im w głowie, ich nosy zadarte wysoko dotkną chmur, a nogi gotowe deptać lub co najmniej kopać tych leżących, których nawet nie raczą zauważać.

Tak jak nie szata zdobi człowieka, tak nie zdobi go także etat. Nieważne kim jest i co robi, ale w jaki sposób. Przypomina mi się piosenka o Cześku piekarzu śpiewana przez Wolną Grupę Bukowinę. Cześku co nie piekł lecz tworzył i chleba takiego jak ten od Cześka nie można było znaleźć nigdzie. Pamiętam ślusarza, który na środku oceanu naprawił nam zepsutą beznadziejnie kserokopiarkę bo potrafił z mosiądzu wykonać malutkie kółko zębate, którego pierwowzór z plastiku rozleciał się pewnego razu i przestała obracać się rolka przesuwająca papier. Albo szewca, który naprawił but mojej córki (drobiazg, ale sam bym tego tak fachowo nie zrobił) po czym na pytanie o cenę odpowiedział: „daj pan dwa złote, nie napracowałem się”. Pamietam jednocześnie agenta ubezpieczeniowego, który namówił mnie do comiesięcznych wpłat na fundusz emerytalny, by po trzech latach zapukać ponownie i bez zmrużenia oka powiedzieć, że tak naprawdę to tamten produkt był beznadziejny, lepiej wypłacić zebraną forsę i zainwestować w fundusz powierniczy, który on teraz reprezentuje. Pamiętam taksówkarza z czasów komuny, który wiózł mnie gdy miałem kilka lat i na okrzyk „uwaga kot!” odpowiedział „a licho z kotem!”, po czym spokojnie go przejechał. Albo szefa pewnej firmy, do której dawno temu zapukałem jako akwizytor reklam, a on wyniośle ledwie wzrok raczył podnieść i rzekł: „jak będę potrzebować reklamy to nie w takich (…)”. Już nie potrzebuje reklam bo czytałem kilka lat temu, że trafił do więzienia. A skoro już o więzieniu mowa to ciekawe, że nawet w złodziejskiej profesji zdarzali się oprócz zwykłych kanalii także ludzie honoru.

Podczas wyjazdów w góry, kiedy niejedną noc przegadaliśmy przy świecach i herbacie pitej z metalowego, emaliowanego kubka, często zaczynaliśmy mówić o pracy. Wielu z tych, którzy przewijali się wtedy przez chatkę na dźwięk słowa „praca” zamykało się w pancerzu milczenia, albo zdawkowych odpowiedzi. Co tu dużo mówić, często wstydzili się mówić o swoim zajęciu, bo co może kolejarz albo kucharz ciekawego powiedzieć wobec fizyka, architekta albo studenta Akademii Sztuk Pięknych? Czasami trzeba było długo tego kogoś ciągnąć za język, oswajać, ale kiedy poczuł się swobodnie, opowiadał często rzeczy takie, o których nawet w „Discovery” nie mówią. I ludzie z zapartym tchem słuchali prostych historii o semaforach albo o nauczaniu upośledzonych dzieci, ignorując wtrącajacego się w co drugie zdanie erudytę, który chciał szpanować nieszablonowymi wypowiedziami. Tam, podczas owych beskidzkich nocy uczyliśmy się wszyscy szacunku dla drugiego człowieka, dla jego wysiłku, spracowanych rąk i uczciwego zycia. Studenci, albo ludzie już z dyplomami w kieszeniach, chodziliśmy do prostych górali zapytać jak im się wiedzie, czasem w pomóc w polu, a czasem napić się wódki. Czasem słuchaliśmy o tym, że ktoś nie może się z nami napić, bo ślubował Najświętszej Panience, że w sierpniu nie weźmie alkoholu do ust, innym razem opowieści o wilkach i rysiach, których staruszek mieszkający na malutkiej polance w środku lasu widywał bez liku, a jeszcze innym o „czarnych księżnikach”, spacerujących na jego oczach leśną ścieżką i grożących mu w milczeniu palcem.

A noc spędzona u w barakowozie u nafciarzy w Bieszczadach? Zapachniało nam niemalże Teksasem… Przyjęli, ugościli, pozwolili się przespać do świtu, kiedy zamierzaliśmy ruszać w dalszą drogę. A podróż lokomotywostopem z Ptaszkowej do Nowego Sącza? Nie było pociągu w rozkładzie w najbliższych godzinach, ale zawiadowca stacji, miła pani, powiedziała, że za kilkanaście minut bedzie tędy przejeżdżać lokomotywa. Lokomotywa się zatrzymała i maszynista podrzucił nas do Nowego Sącza (musieliśmy tylko wysiąść przed dworcem, żeby nie miał kłopotów). Nigdy wcześniej ani potem nie jechałem lokomotywą. A moja wychowawczyni z liceum, która na początku surowa i wymagająca, nauczyła nas, wariatów, że jak jesteśmy klasą to „wszyscy za jednego i jeden za wszystkich”? Gotowa karać surowo za przewinienia, a jednocześnie dyskretnie dać wyraz swemu niezadowoleniu, że część klasy poszła na wagary, a część nie. I po latach potrafiła nam, czterdziestolatkom powiedzieć, że jest z nas dumna, kiedy to przede wszystkim my mieliśmy to szczęście, że nas kiedyś uczyła. A piosenkarka o sławnym nazwisku, spotkana na drugiej półkuli i opowiadająca o swojej walce z uzależnieniem od narkotyków? Weszliśmy potem na jej koncert jako specjalnie zaproszeni goście. Ileż jeszcze przykładów mógłbym podać!

Nie wszystko daje się przeliczyć na pieniądze. Ogromna większość z wymienionych przeze mnie osób z pewnością narzekała na nieadekwatne do wysiłku zarobki. Chwała im jednak za to, że mimo to wkładali w ten swój codzienny wysiłek jakis element człowieczeństwa, często może nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wielu ich spotkałem w swoim życiu więc chyba wielu jest w ogóle. Dobrze jest iść spać z taką myślą.

Atlantyk, 02.05.2005 

Komentarze