Ten kasztan ma już rok. Wciąż noszę go przy sobie. Mój Anioł podniósł go spontanicznie, kiedy we wrześniu ubiegłego roku szliśmy do kolejnego banku.
– Na szczęście! – powiedziała i przed wejściem dała go mi.
Szczęście dopisało. Przyznano nam kredyt, w czwartek pierwsze rzeczy osobiste wnieśliśmy do pachnącego jeszcze świeżą farbą mieszkania. Czasu niby miałem dość, specjalnie wziąłem trzy dni urlopu, żeby zebrać wszystkie swoje rzeczy z Gdyni, ale nagle okazało się, że mam lecieć do Manili. I tak oto w poniedziałek rozegrał się istny horror czasowy. Żeby zdążyć załatwić wszystko na Filipinach musiałem wylecieć w poniedziałek po południu. Musiałem też załatwić w biurze parę spraw, które nie mogły czekać do mojego powrotu. W międzyczasie pakowałem ostatnie rzeczy do samochodu by zawieźć je do nowego mieszkania. Trzeba było też dograć sprzątanie poprzedniego mieszkania przez pewną firmę, którą to pracę należało potem odebrać i rozliczyć się. No i jeszcze pojechać na dworzec po Paulinę. Nie wiem jak ze wszystkim zdążyłem, ale tak naprawdę odetchnąłem dopiero w samolocie do Frankfurtu.
Nie zdążyłem już przenocować pod nowym adresem. Uczynię to w następny weekend.
Lot do Singapuru mimo, że blisko dwunastogodzinny przeleciał nie wiadomo kiedy. Po prostu zamknąłem oczy i obudziłem się gdy do przylotu pozostały dwie godziny i stewardessy rozpoczęły przygotowania do serwowania śniadania. Oczywiście w Singapurze tak naprawdę było już wtedy popołudnie. Trzeba było przestawić zegarki z czasu europejskiego.
Po wylądowaniu nie mieliśmy wiele czasu bo za parę minut miał rozpocząć się boarding na nasz kolejny samolot do Manili. Wystarczyło jednak by przyjrzeć się i docenić urodę lotniska Chang. Tyle zieleni w tak zatłoczonym miejscu widuje się rzadko.
Podobnie „ekologiczne” lotnisko znam tylko jedno: Vancouver. Tam również można spacerować wśród akwariów, górskich strumieni, indiańskich totemów. W Singapurze jednak było więcej roślin. Ogromne storczyki, przeróżnego rodzaju palmy tworzyły gęsto porośnięte ogrody ciągnące się wzdłuż głównego pasażu. W każdej chwili można było przysiąść nad sadzawką pełną ryb i poczytać gazetę, albo po prostu kontemplować widoki w oczekiwaniu na samolot.
Przez wielkie okna widać było jeszcze jumbo jet Lufthansy, którym przylecieliśmy.
Po kolejnych trzech godzinach lotu, wieczorem wylądowaliśmy w Manili. Lał deszcz. Przedstawicielkka hotelu, która wyszła po nas na lotnisko powiedziała, że z powodu tajfunu, który przeszedł nad miastem dzisiejszego ranka i wyrządził wiele szkód, ucierpiał również i ich budynek. Musieli przenieść gości do innych hoteli w Manili. Podobnie postąpili z nami. Trafilismy więc ostatecznie do innego miejsca niż planowaliśmy.
Na szczęście wiatr osłabł już mocno i dokucza jedynie deszcz. Ulice są pozalewane. Spojrzałem na prognozę pogody. Wygląda na to, że padać może nawet do końca tygodnia. Słońcem więc chyba się nie nacieszę, chociaż temperatura w granicach +27°C.
Manila, 28.09.2011; 02:00 LT