Z POWROTEM

Siedzę przed komputerem z kubkiem gorącej herbaty w ręce. Obok na talerzyku leży kawałek ciasta, który tato zapakował mi po południu „na drogę”. Pomachałem mu przed wejściem do auta, bo jak zwykle stał w oknie odprowadzając mnie wzrokiem dopóki odjeżdżający samochód nie zniknie za zakrętem najblizszego skrzyżowania. Kiedy patrzy przez okno gdy ja przygotowuję się do odjazdu, na jego twarzy maluje się grymas takiego smutku jakby za chwilę miał się rozpłakać. Zawsze tak jest. W porządku gdy się żegnamy w mieszkaniu, a potem te wykrzywione nienaturalnie usta oraz szeroko rozwarte oczy, kiedy już jestem na ulicy. Kochany tato. Mimo swoich 79 lat jest na szczęście jeszcze sprawny, ale z niepokojem obserwuję jak z kazdym miesiącem pogarszają się jego mozliwości percepcyjne. Coraz częściej powtarzać muszę te same informacje, zapominane niemal natychmiast, albo zrozumiane w jakiś zupełnie dziwaczny sposób.

Zanim dojechałem do Gdyni, zadzwonił Anioł. Bluetooth to wspaniałe urządzenie. Mogłem prowadzić samochód i rozmawiać z nią do samego przyjazdu pod dom. A potem kontynuować niosąc w obydwu rękach walizke i torby, otwierając drzwi i przygotowując komputer oraz herbatę. Wspaniale było znów usłyszeć jej głos, wyobrażać sobie jej uśmiech i snuć wspólne plany na najbliższy tydzień. Każdego dnia dziekuję losowi, za niezwykły dar jej obecnosci w moim życiu.

W piątek zaś, kiedy jechałem do Szczecina, prowadziłem długą rozmowę z Pauliną. Ja miałem mnóstwo czasu prowadząc samotnie samochód. Ona też, już przygotowana do snu, który jeszcze nie nadchodził. Zazwyczaj mamy mnóstwo tematów do obgadania. Tym razem po ponad trzydziestu minutach zbuntował się mój telefon, a raczej jego bateria.

Dobrze jest móc to przeżywać. I te, i inne spotkania, rozmowy. Każdy dzień jest ważny i każde wspomnienie, które kiedyś będzie powracać. I ważne jest to co robimy dziś, a nie co przekładamy na później. W sobotę na imieninach cioci, celebrowanych w skromnym, czteroosobowym gronie, przypominalismy sobie rozmaite wydarzenia z imprez sprzed wielu lat, kiedy liczna rodzina i znajomi z trudem mieścili się przy dużym stole. Dziś niemal wszyscy z tamtych ludzi zażywają już wiecznego odpoczynku. Młodsze pokolenia zaś, mniej liczne, rozpierzchły się po świecie zajęte swoim życiem. Jakiś żal plątał się w tych wspomnieniach hucznych imprez, przy których te obecne rzeczywiście wyglądają jak przedłużone do świtu posiedzenie ostatnich, zmęczonych już gości, gdy wszyscy zaproszeni na bal już dawno rozeszli się do domów.

Tak mi się jakoś zebrało na poweekendowe rozmyślania przed kolejnym, wielotygodniowym wyjazdem, który czeka mnie już za kilka dni. Może więc teraz dokończę o powrocie z Amsterdamu, bo już dokładnie tydzień mija.

Wylądowaliśmy we Wrocławiu o 21:30. Odprowadziłem Paulinę do autobusu. Po jej odjeździe sam miałem jeszcze godzinę do pociągu, którym dojechać miałem do Sopotu. Internetowa sprzedaż biletów jest ogromnym ułatwieniem. Bilet i miejscówkę na łóżko w wagonie sypialnym kupiłem i wydrukowałem kilka dni wczesniej, jeszcze na statku, dzięki czemu nie musiałem obawiać się porannego wyjścia do pracy po męczącej, nocnej podróży. Wiedziałem, że zasnę natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. I, że wyśpię się dość dobrze.

Ową pozostałą godzinę spędziłem w dworcowym Mc Donald’sie przy kawie, hamburgerze i bezpłatnym internecie oferowanym tam w wersji wireless. Wyciągając laptopa sprawdziłem jeszcze dokładnie wydrukowaną kartkę biletu. Złożyłem na cztery, by potem łatwiej zmieściła się w kieszeni, a tymaczasem odłożyłem w łatwo dostępne miejsce.

– Czy mogę zabrac tacę? – zapytał mnie nagle jeden z dworcowych kloszardów.

– Jeszcze nie skończyłem! – odpowiedziałem w pierwszej chwili wpatrzony w ekran komputera – A zresztą… Niech pan bierze – zmieniłem zdanie pozostawiając sobie na stole tylko napój.

Nie wiem do czego potrzebna mu była taca. Może robił porządki? Chyba tak, bo zsunął zawartość z tacy do śmietnika i odłożył ją na miejsce.

Na surfowaniu po sieci czas upłynął błyskawicznie i kiedy do odjazdu pociągu pozostał kwadrans, zacząłem się pakować.

Bilet!

Nie miałem biletu!

Zaczęło się nerwowe przeglądanie kieszeni i schowków. Szybko, bo czas naglił.

Nigdzie nie było. Wydawało mi się, że położyłem go na tacy, obok serwetek. Podbiegłem do baru.

– Ten pan co zbierał tace, chyba wyrzucił mój bilet!

– Jaki pan?

– No ten! Kloszard. Chyba wyrzucił do tego pojemnika! Możecie go państwo otworzyć?

– Dobrze. Chwileczkę. Zaraz kolega podejdzie.

Wydawało mi się, że zegar oszalał w swym pędzie. Przestępowałem niecierpliwie z nogi na nogę. Kiedy sprzedawca otworzył pojemnik, zanurzyłem w nim dłonie natychmiast.

– Niech pan się nie brudzi! Ja poszukam!

– Nie ma czasu! Za jedenascie munut odjeżdża mój pociąg!

Grzebiemy wspólnie.

– O, tu! Jest mójparagon! Zlokalizowaliśmy zawrtość tacy. Biletu nie było.

– Może ma pan w kieszeni?

 Nie mam, ale już muszę lecieć, bo pociąg mi ucieknie.

Znów biegiem z walizami na peron. Teoretycznie mógłbym konduktorowi pokazać bilet wyświetlony na ekranie komputera, bo miałem zapisaną jego kopię, ale regulamin mówił wyraźnie: wersja papierowa plus dokument tożsamości. Nie miałem nie tylko miescówki na miejsce sypialne, ale biletu w ogóle. Wszystko miało zależeć od konduktora.

Pociąg opóźnial się nieco wiec jeszcze raz przejrzałem kieszenie. Nie ma. Portfel. Nie ma. Główną komorę walizki. Nie ma. Pierwszą kieszeń walizki. Jest!

Jest! Nie wiem jak ja go wczesniej nie zauważyłem. Może w pośpiechu w ogóle pominąłem tamtą kieszeń? Kamień spadł mi z serca.

Muszę kończyć ten wpis bo za kilka linijek edytor postawi mi szlaban. Dodam więc tylko jeszcze w wielkim skrócie, że zanim do stojącego na peronie składu podłączono mój wagon sypialny, z jakiegoś przedziału zaczął się wydobywać gęsty dym. Pasażerowie wołali na próżno konduktora (był gdzieś daleko od feralnego wagonu), więc wystukałem na komórce numer alarmowy 112 by powiadomić straż pożarną (a oni może specjalistyczne służby na dworcu).

– Policja Wrocław, proszę czekać. Policja Wrocław, proszę czekać. – powtarzał monotonnie głos w słuchawce.

Pasażerowie nie doczekawszy się interwencji, zabierali w pośpiechu z półek swoje bagaże i opuszczali mocno zadymiony już przedział.

– Policja Wrocław, proszę czekać. Policja Wrocław, proszę czekać. – głos zachowywał spokój jak na automat przystało.

Zdezorientowani pasażerowie zaczęli opuszczac wagon. Ktoś pobiegł po konduktora stojącego gdzieś w drugim końcu peronu.

– Policja Wrocław, prosze czekać. Policja Wrocław, proszę czekać – brzmiało wciaż w słuchawce. Czerownym przyciskiem zakończyłem połączenie, bo konduktor był już blisko i rozpoczął stosowną akcję.

Dobrze, ze nie musiałem liczyć na numer 112 w bardziej dramatycznych i nie cierpiących zwłoki okolicznosciach.

Kiedy wsiadłem do swojego wagonu, nie czekałem już na rozwój wypadków. Zasnąłem chyba jeszcze zanim wyjechaliśmy z Wrocławia. Kiedy otworzyłem oczy, byliśmy już w okolicach Gdańska.

Gdynia, 23.03.2009, 00:50 LT

 

Komentarze