Z POLSKĄ W TLE

Hotel w Charleston. Nareszcie jadam normalne śniadania. Sadzone na bekonie, tosty, kawa, a często na wynos biorę takze do pokju sernik „New York style”. Konsumuję go potem do porannej kawy przed komputerem. Ilekroć na statku wrzucałem rano do miseczki corn flakes i zalewałem zimnym mlekiem, kojarzyło mi się to z chrupkami dawanymi kotu. Z pewnoscią trudno to uznać za wyrafinowane pożywienie. Ech gdzie te czasy pierwszych lat podstawówki, kiedy nie do końca jeszcze obudzony, bo zimowy świt zwlekał z nadejściem, wchodziłem do kuchni, gdzie oprócz dającej przyjemne ciepło sezonowej „kozy”, poranny nastrój budował zapach gotowanego mleka, do którego mama wlewała rozrobione właśnie ciasto. Lane kluski. Trzeba było czterdziestu lat rozwoju by dojść do mleka z lodówki polewanego na chrupki z kartonika. Bo szybciej i łatwiej.

Do Portsmouth dojechaliśmy zgodnie z planem. W czwartek 1 października. Od razu zapomnieliśmy o tropikach. Pogoda co prawada była piękna, słoneczna, ale wyjątkowo zimna. Wiatr z północnego zachodu nióśł lodowaty podmuch Arktyki. Przypominał, ze to już jesień.

Północna część wschodniego wybrzeża USA przypomina miejscami Europę, a ściślej wiekowe zaułki Wielkiej Brytanii. To pozostałość po czasach kolonialnych oraz pierwszych lat po ogłoszniu niepodległośći, kiedy górę brały jeszcze stare nawyki. Oprócz domów i ulic, klimat budują także stare nabrzeża i mosty.

Wyładunek rozpoczął się od razu. Tak samo jak inspekcje Coast Guardu oraz Lloyda. Tyle sobie obiecywałem, że usiąde w Starbucks, a udało mi sie wyskoczyc do miasta tylko raz i to dosłownie na chwilę. Własnie w Starbucksie kupiłem trcohę ciasta na wynos, żeby mieć do kawy na statku i szybciutko wróciłeem.

Sobota, kiedy wszystko już niby było załatwione i sprawy pozamykane, okazała się najpracowitszym dniem. Kiedy zmęczeni rozchodziliśmy się po kabinach było już wpół do trzeciej w nocy. Niewiele brakowało, by zastał nas świt, jaki fotografowałem poprzedniego dnia.

Od ósmej znów kierat. Dla załogi do wieczora, na kiedy zaplanowane było wyjśćie w morze. Dla mnie do czternastej, o której to godzinie opuściłem statek by udać się na lotnisko do Bostonu. Po drodze zdążyłem się zdrzemnąć. W samolocie czytałem parę stron „Imperium” Kapuścińskiego, po czym głowa sama mi opadała i zasypiałem przed otwartą książką. Z nią w ręce wyszedłem z samolotu w ramach przesiadki w Filadelfii.

W jednym ze sklepów udało mi się kupić baterię do „Blackberry”. Dzieki temu będę mógł czytac służbową na okrągło, a ostatnio z powodu działająćej już tylko kilkanaście minu baterii w ogóle mi się to nie udawało.

– Co czytasz? – zapytał sprzedawca w tym sklepie przyglądając się tytułowi.

Nie miałem większych kłopotów z objaśnieniem tytułu, a gdy zacząłem nawiązywac do treści, sprzedawca wyciągnął kawałek kartki i zaczął przepisywać nazwisko „Kapuściński”. Kując więc żelazo póki gorące, opowiedziałem, ze ten zmarły niedawno autor był zaliczany do kandydatów do Nagrody Nobla. Potem dopisałem mu na kartce jeszcze kilka tytułów. Kto wie, może ten czarnoskóry, młody chłopak siegnie kiedyś po jego książkę? Niby nic takiego, a jednak w jakiś sposób czułem, że jest dla mnie ważne.

Możliwe, że to jeszcze relikt czasów komuny, kiedy biedny i zacofany nasz kraj niewiele znaczył na arenie międzynarodowej, ale wciąż bardzo czuły jestem na wszelkie przejawy zainteresowania Polską w ten czy inny sposób. Sprawia mi wielką satysfakcję, że znów jesteśmy budzącym zdrowe zainteresowanie i ciekawość kawałkiem Europy, stawianym na równi z innymi narodami tego kontynentu. Ot chociażby takie stoisko w sklepie z kalendarzami w Charleston. Kalendarz p.t. „Polska” kusi klientów w towarzystwie kalendarzy „Niemcy”, „Anglia”, „Irlandia”, „Paryż”. Zabrakło na tym gepgraficznym regale wielu innych zakątków, wielu niemałych krajów, a był nasz. I to wcale nie przysłowiowe furmanki, zacofanie, lecz naprawdę piękne fotografie z Warszawy, Torunia, Pienin i.t.p.

W Charleston wylądowałem około jedenastej wieczorem w niedzielę, a do hotelu dotarłem tuz przed północą. Nazajutrz rano okazało się, że statek się opóźnia, więc dyrekcja uznała, że nie ma sensu abym na niego czekał. Pojechałem szybciutko po owego TWIC-a, a tymczasem rozpoczęło się bukowanie biletu. Dość sprawnie poszło wydanie mi plakietki, lecz gorzej z biletem. Najbliższy bilet z USA do Europy był dostępny na wtorek. Wieczorem więc spakowałem sie starannnie, nastawiłem budzik, a kiedy rano pozostało mi tylko zjedzenie sniadania oraz rozliczenie się z hotelem, dyrekcja powiadomiła mnie o zmianie decyzji. Skoro nie udało mi się wylecieć do tej pory, to chyba jednak lepiej, żebym już został do przyjazdu statku.

Rozpakowałem się więc po raz kolejny.

Charleston, 08.10.2009; 22:50 LT

Komentarze