Z LAMUSA (54) – BANGKOK

Uff, przeszlo przyjecie ladowni. Mamy teraz ladowac cukier wiec ladownie musialy byc wyjatkowo czyste. Problem byl w tym, ze wyladunek stali zakonczyl sie wczoraj o 18.20, a cukier dotrze dopiero jutro przed polnoca. Ktos musi za przestoj statku zaplacic i kazdy sie odpycha. Normalne w takich wypadkach jest, ze zaladowca albo port staraja sie znalezc jakiekolwiek uchybienia, zeby stwierdzic, ze ladownie nie sa jeszcze nalezycie przygotowane. Wtedy zyskuja pol dnia albo caly dzien do kolejnej inspekcji, a potem jesli trzeba, znow cos znajduja. Szczegolnie w USA, kiedy laduje sie zboze na Missisippi, a barki nie zdaza na czas trwa taka zabawa. Inspektorzy ogladaja kazdy centymetr kwadratowy ladowni, a kiedy barki przyplywaja, podpisuja stwierdzenie gotowosci w ciemno, nawet nie fatygujac sie aby rzucic okiem czy zalecenia wypelniono. Podobnej sytuacji obawialem sie dzisiaj. Wycisnalem wiec z zalogi ile sie dalo, lacznie z malowaniem fragmentow ladowni. Zlozylem Notice of readiness w poludnie i o tej samej godzinie pojawili sie inspektorzy. Nie bardzo mieli sie do czego przyczepic, ale wymyslili, ze trzeba zamiesc podloge ladowni jeszcze raz. Przytrzymalem wiec ich u siebie w biurze, a ludziom nie pozwolilem isc na obiad tylko wyslalem kogo sie dalo do ladowni. Mialo byc duzo ruchu i jak najszybszy koniec. Skonczyli o 13.30 i inspektorzy podpisali, ze ladownie sa w porzadku. Teraz moglem puscic ludzi na zasluzony posilek i dac im extra wolne. Udalo sie. Mamy spokoj do jutrzejszego wieczora.

Pierwszego dnia postoju, korzystajac, ze w Europie swietowano jeszcze drugi dzien swiat Bozego Narodzenia, wybralem sie do miasta zaraz po obiedzie. Wiedzialem, ze przede wszystkim powinienem zobaczyc w tym miescie Wielki Palac, a wraz z nim caly zespol budynkow na powierzchni prawie 22 hektarow, otoczony murem. Wsrod nich wyroznia sie m.in. Swiatynia Szmaragdowego Buddy.

Wsiadlem w taksowke i od razu kazalem sie wiezc w tamto miejsce. Kierowca uprzedzil mnie, ze to jest daleko, na ulicach korki wiec lepiej pojechac autostrada. Oczywiscie pod warunkiem, ze zgodze sie za nia zaplacic. Zgodzilem sie, tym bardziej, ze kosztowalo to 40 bahtow czyli niecalego dolara.  I po chwili sunelismy juz przez miatso, ale caly czas estakadami, ponad jego ulicami. Szerokie jezdnie, drapacze chmur robia wrazenie. To prawdziwa metropolia i moglem sobie uswiadomic jak wielka nas czeka jescze droga aby dogonic nie tylko Europe, ale wlasnie azjatyckie tygrysy, takie jak Korea Pld., Malezja czy Tajlandia, bo o Singapurze to w ogole nie ma co wspominac. Mimo szybkiego rozwoju, mimo szerokich ulic i autostrad, Bangkok i tak cierpi na paraliz komunikacyjny. Samochodow mimo wszystko przybywa jeszcze szybciej. Wskutek tego w godzinach szczytu wiecej sie stoi niz jedzie. My w koncu tez musielismy zjechac z autostrady aby dojechac do Wielkiego Palacu i moglem urokow takiej jazdy doswiadczyc na wlasnej skorze. W koncu jednak, po czterdziestu minutach bylem na miejscu.

Od razu przy wejsciu na ten wielki, ogrodzony fragment miasta natknalem sie na dluga kolejke turystow. Myslalem, ze to kolejka po bilety, ale na szczescie dla mnie czekali na wypozyczenie okryc wierzchnich. Jak przeczytalem bowiem na wielkiej tablicy, zabroniony byl wstep w szortach i koszulkach bez rekawow. Ja bylem ubrany przyzwoicie, t.zn. w dzinsach i w t-shircie, wiec moglem udac sie prosto do kasy. Najpierw jednak musialem przejsc wzdluz kolejnego muru, ogradzajacego kompleks swiatyn. Zza niego widac bylo tylko dachy budowli, ale i to bylo niesamowite. Podobnie jak wiekszosc turystow nie wytrzymalem i stanalem na chwile, aby zrobic zdjecie.

Do kasy kolejki nie bylo. Zaplacilem 200 bahtow. W tej cenie byly trzy bilety: do swiatyn i Wielkiego Palacu, do muzeum monet i orderow oraz do Vimanmek Mansion – drewnianej rezydencji krolewskiej z poczatku XX wieku. Zaczalem oczywiscie od swiatyn, ktore wygladaly imponujaco. Bogactwo zdobien, zlotem kryte (a moze tylko malowane farba o zlotym kolorze?) dachy przypominaly mi ogladana przed laty pagode Shwe Dagon w Rangunie, ktora az kapala od zlota i kamieni szlachetnych. Tutaj moze az takiego bogactwa (na zewnatrz) nie bylo, ale trudno odmowic temu miejscu przepychu. Cala masa detali przykuwa wzrok od pierwszego momentu po przekroczeniu bramy. Wielkie figury wartownikow, cala masa drobniejszych postaci, ktorych roli nie znalem i zloto, zloto, zloto – nawet jezeli sztuczne to i tak niesamowite w swoim blasku. Wlasciwie to czlowiek z aparatem dostaje tam malego amoku. Nie bardzo wiadomo w ktora strone wycelowac obiektyw. W pierwszym odruchu chcialoby sie fotografowac wszystko i dopiero po chwili przychodzi opamietanie, ze to najzwyczajniej w swiecie niemozliwe. Uspokoiwszy sie wiec nieco, mozna zaczac ogladac na wszystko na zywo, a nie przez wizjer aparatu. Figury, kwiaty, drzewa bonzai , malowidla na scianach, modlacy sie ludzie wsrod dymu kadzidelek – to wszystko przesuwa sie blyskawicznie przed oczami. Tak na dobra sprawe to same malowidla, zajmujace cala wewnetrzna powierzchnie muru trzeba by ogladac pol dnia jezeli nie dluzej.

W koncu jednak dochodzi sie do Kaplicy Szmaragdowego Buddy. W jej centralnym punkcie, wysoko na tronie spoczywa tytulowy Budda. Jest rzeczywiscie szmaragdowego koloru, chociaz oczywiscie nie ze szmaragdu jest wykonany. Zostal wyrzezbiony z jednego kawalka jadeitu, kamienia polszlachetnego, ale nawet jak na kamien polszlachetny bryla musiala byc imponujacych rozmiarow. Siedzaca postac ma bowiem okolo 40 centymetrow wysokosci. Figura Buddy odkryta, albo raczej opisana po raz pierwszy zostala w 1464 roku i zmieniala swoje miejsce pobytu w zaleznosci od ukladow politycznych i potegi lokalnych krolow. Ostatecznie po zalozeniu Bangkoku przez krola Rame I i upadku Ayutthayi, dawnej stolicy Tajlandii, Szmaragdowy Budda zostal umieszczony w specjalnie dla niego wybudowanej, krolewskiej kaplicy i przebywa tam do dzis.

Chwila kontemplacji i opusczam swiatynie, a takze i ogrodzony ich kompleks. Przychodzi pora na palace – siedziby krola i ministerstw.  Nie wszedzie mozna sie bylo dostac do srodka Palace Boromabiman oraz Mahamontien ogladam wiec tylko od zewnatrz. Cakri, chyba najbardziej okazaly z nich mozna zwiedzac jedynie na parterze. Jest tam obecnie muzeum broni. Przed palacem stoi warta poniewaz jest on nadal uzywany przez krola i rzad. W palacu Dusit mozna bylo zwiedzic sale tronowa sluzaca do audiencji. Nad tronem umieszczony jest charakterystyczny, okragly baldachim skladajacy sie az z dziewieciu elementow o coraz mniejszej srednicy, umieszczonych nad soba, ktore w efekcie tworza cos w rodzaju pokrojonego w plasterki stozka. Dziewiec warstw baldachimu to oznaka wladzy krolewskiej. Krolowej przysluguje juz tylko siedem warstw, ale to i tak niezle w porownaniu z Budda, ktory musi sie zadowolic baldachimem pieciowarstwowym.

Zaczynam juz miec troche dosc. Kazde intensywne zwiedzanie w koncu zaczyna nuzyc. Na szczescie Palac Dusit byl ostatni. Mam jeszcze godzine do zamkniecia muzeum monet, orderow i innych kosztownosci wiec  jeszcze rzutem na tasme udaje sie tam. Poniewaz bilet do Vimanmek Mansion jest wazny przez miesiac, tam wybiore sie innego dnia.    

Muzeum na mnie wieliego wrazenia nie zrobilo. Zbyt wiele naogladalem sie juz w zyciu przeroznych pieniazkow w szklanych gablotach od dalekiej starozytnosci po dzien dzisejszy i ta ekspozycja nie wyrozniala sie niczym szczegolnym, pomijajac oczywiscie wartosc historyczna, ale ja nie mialem wystarczajacej wiedzy aby ocenic wartosc poszczegolnych eksponatow. Wieksza uwage przykuwaly ordery. Troche jako ciekawostka, a troche i dla porownania, poniewaz oprocz bogatej kolekcji tajlandzkiej wystawione byly rowniez wysokie odznaczenia krajow azjatyckich oraz z zachodniej Europy. Dla mnie najwazniejsza byla replika Szmaragdowego Buddy ubrana w oryginalny, szczerozloty stroj. Budda ma wykonane trzy stroje bedace prawdizwymi dzielami sztuki jubilerskiej. Jeden przeznaczony jest na pore letnia, upalna, drugi na deszczowa, a trzeci na zime. Wczesniej w swiatyni widzialem Budde wlasnie w plaszczu zimowym, o czym wtedy jeszcze nie wiedzialem i co mnie zmylilo nasuwajac szereg watpliwosci, czy to jest na pewno ten wlasciwy Budda, poniewaz wygladal inaczej niz ten na zdjeciu w przewodniku, majacy na sobie skromniutki stroj letni. Teraz wszystko sie wyjasnilo. Stroje chwilowo nie uzywane mozna bylo obejrzec dokladnie przez szybe, a w trzeciej gablotce byla karteczka z informacja, ze zimowy plaszcz mozna obejrzec w swiatyni na oryginalnej figurze.

Muzeum bylo ostatnim punktem programu. Po opuszczeniu owego 20-hektarowego kompleksu pospacerowalem po okolicy, a potem wsiadlem do motorikszy, zwanej tutaj tuk-tuk i pojechalem zobaczyc Wielkiego Budde. Statua rzeczywiscie byla ogromna. Miala dobre kilkanascie metrow wysokosci. Sfotografowalem go, a potem zostalem poproszony przez jakas turystke, aby zrobic jej aparatem zdjecie jej i jej kolezankom. Prosbe spelnilem, a nastepnie poprosilem o rewanz, aby tez uwiecznic siebie na swoim aparacie.

– Mozemy byc z Toba na zdjeciu? – spytaly kolezanki owej turystki. Oczywiscie zaprosilem je i kolezanki natychmiast ustawily sie obok. Potem chciala miec jeszcze zdjecie owa wlascicielka aparatu wiec powtorzylismy ujecie z nia. Dziewczyny koniecznie chcialy, abym wyslal im zdjecia do domu. Okazalo sie ze mieszkaja w Indonezji, na Sumatrze, w Belawan i Medan. Tak sie zlozylo, ze bylem w obydwu tych miastach jesienia ubieglego roku. mielismy wiec wspolny temat. Jak na Muzulmanki (dwie z nich w tradycyjnym muzulmanskim stroju) byly kobietami prawdziwie wyzwolonymi. Islam nie toleruje zdjec na ulicy z pierwszym lepszym facetem. Jedna, ta w stroju, nazwijmy to europejskim, byla jescze bardziej wyzwolona sadzac po swobodnym zachowaniu i po imieniu Mimi, ktorym sie przedstawila zapisujac swoj adres. Wlascicielka aparatu przedstawila sie jako Halimatun Sakdiah. Przynajmniej tak jest napisane na wizytowce. Nie wiem gdzie tu imie a gdzie nazwisko.

Tego dnia mialem szczescie do nowych znajomosci. Po pozegnaniu z Muzulmankami, w nastepnej swiatyni jakis mezczyzna zapytal mnie czy jestem wyznawca buddyzmu. Powiedzialem, ze nie, ogladam tylko. Zaprosil, zebym usiadl kolo niego (znow po turecku, czego tak nie lubie) i pogadalismy troche. On w Bangkoku byl tylko przejazdem, ale znal miasto, powiedzial mi ile mam placic za tak-tuk, aby nie dac sie wykiwac i co najwazniejsze hi hi, gdzie znalezc dobre internet-cafe. Potem poprosil o moja wizytowke i obiecal wyslac e-maila, jak wroci do domu.

Konczac zwiedzanie pospacerowalem jeszcze troche po okolicy, a w koncu wsiadlem w tuk-tuk i kazalem sie zawiezc do Mahboonkrong Shopping Center, gdzie na siodmym pietrze mialy byc komputery. Kiedy znalezlismy sie na miejscu stoczylem istna walke z kierowca tuk-tuka, ktory nie zaakceptowal moich 20 bahtow zaplaty (tyle wedlug tego, co mi powiedzial Surasak Non, poznany w swiatyni, sie nalezalo). Pokazalem na policjantow stojacych obok i powiedzialem, ze jesli za malo, to niech ich zawola i niech sie poskarzy. Oczywiscie nie zrobil tego. Wzial dwudziestke, strasznie przy tym zlorzeczac, a ja nie czekalem na ciag dalszy tylko udalem sie czym predzej na gore. Tam spedzilem wieczor. Znow skrzynka byla pelna e-maili i wiedzialem, ze bede potrzebowac sporo czasu aby na wszystkie odpowiedziec. Narazie dalem sobie spokoj – zapisalem tylko na dyskietce to, co przyszlo, a potem wszedlem na czat pogadac troche ze znajomymi.

Po wyjsciu z Shopping Center natychmist oblegli mnie wlasciciele tuk-tukow z pytaniami dokad chce jechac. Kiedy pokazalem karteczke z zapisana w tajlandzkim alfabecie z nazwa naszego miejsca postoju, od razu zaczeli marudzic, ze to daleko i zadali nawet 200 bahtow za kurs. Potem zas wspanialomyslnie opuszczali na 100. W tej sytuacji zrezygnowalem z ich uslug i wsiadlem do taksowki, odprowadzany niemilymi odzywkami i okrzykami, ze za taksowke zaplace 400 bahtow. Oczywiscie byl to bluff z ich strony, bo szybciej i wygodniej dotarlem na miejsce za jedyne 67 bahtow,  tak jak wskazal licznik.

Bangkok,  28.12.2000, Czwartek

Komentarze