Z LAMUSA (46) – FANGCHENG

Wlasnie wyszlismy z Ciesniny Hainan na Morze Poludniowochinskie. Jutro wczesnym popoludniem rzucimy kotwice na redzie Hong Kongu. No tak, a ja jeszcze nie napisalem ani slowa o Fangcheng. Coraz bardziej brakuje mi czasu. Portow mnostwo, a na dodatek koniec miesiaca i zaczyna sie skladanie holdow Swietemu Biurokracemu.

Nasze podroze zrobily sie bardzo krotkie. W piatek przed poludniem wyszlismy z Haiphongu, a wieczorem stalismy juz w Fangcheng. Zaladunek zajal nam dwie doby, a poniewaz port lezal niemal w miescie, razem z chiefem mechanikiem polazilismy sporo. Oczywiscie nie moglo sie obejsc bez jedzenia. Pierogi w rosole, smazone wegorze, ryz zapiekany i oczywiscie piwo. Po raz pierwszy skosztowalem tez swiezo wycisnietego soku z trzciny cukrowej. Byl smaczniejszy niz sie spodziewalem.

Wszystko zaczelo sie przypadkowo. Od paska do spodni. Sprzedawca zaproponowal mi cene 95 yuanow. Podziekowalem i nawet nie zamierzalem sie targowac. On zas natychmiast spuscil na 80. Ja mu na to, aby zakonczyc dyskusje sklamalem bezczelnie, ze podobny kupilem za 15. Wtedy facet zlapal sie za glowe, ale gdy opuszczalem sklep, zawolal, ze sie zgadza. W ten oto sposob "zdolalem" obnizyc cene az o 84 procent, a pewnie i tak przeplacilem. Ale postanowilismy zabawic sie w targowanie. Po uslyszeniu wyjsciowej ceny podnosilismy lament, albo udawalismy tak zszokowanych, ze nawet nie chcielismy dyskutowac. Potem podawalismy swoja cene nieprzekraczajaca 10 procent wyjsciowej. Wtedy nastepowal popis "oburzenia" sprzedawcy, ktory machal reka, nie chcial rozmawiac, ale gdy odchodzilismy, spuszczal z tonu. Za kazdym razem zbieral sie tlumek gapiow-kibicow. Co ciekawe, podaniu kazdej ceny towarzyszylo oburzenie, lamenty i wybuchy smiechu jednoczesnie, bo zarowno sprzedawcy jak i my bawilismy sie odgrywaniem swoich rol. Spodnie, koszulki, pasek, marynarka, compacty ladowaly w naszych torbach. Na koniec kupilem za 10 dolarow walizke, zapakowalismy wszystko do srodka, a nastepnie chief pojechal z nia riksza na statek. Ja zas moglem juz poszalec na komputerach. okazalo sie jednak, ze z szalenstw niewiele wyjdzie, bo z czatowania nici, poczta na Ahoju "w remoncie" wiec przejrzalem tylko gazety.

W siedzeniu w internet-cafe w Fangcheng poszedlem o krok dalej niz w Haiphongu. Pomyslalem, ze jezeli mogli mnie tam odwiedzac wspolpracownicy i zdalo to egzamin, to dlaczego nie udoskonalic tej formy pracy "po godzinach"? Dalem agentowi wizytowke klubu, powiedzialem w jakich godzinach mniej wiecej tam bede i, ze jezeli cos pilnie bedzie ode mnie potrzebowac, to niech sie ze mna skontaktuje tam. Do torby na wszelki wypadek spakowalem pieczatke statkowa, zeby byla pod reka w razie potrzeby. I to bylo to udoskonalenie, ktore sie znakomicie sprawdzilo. Agent przychodzil do kafejki dwa razy, abym podpisal i podstemplowal rozne dokumenty. Jemu to nawet bylo na reke, bo mial blizej niz na statek, a ja spokojnie "urzedowalem" wiedzac, ze w razie potrzeby bede natychmiast na biezaco informowany. Takiego komfortu nie ma sie na zadnym spacerze. No, poza wyjatkami gdy ma sie ze soba telefon komorkowy. Ale nie wszedzie dziala.

Morze Poludniowochinskie,  27.11.2000, Poniedzialek

Komentarze