Z LAMUSA (44) – HAIPHONG

Nie przypuszczalem, ze w Haiphongu bede az tak zajety. Bynajmniej nie o prace tu chodzi lecz o czas wolny za sprawa owych shipchandlerow. "Stary Polak" koniecznie chcial zaprosic mnie na kolacje juz pierwszego dnia. Poniewaz bylem umowiony na internet w biurze innych shipchandlerow, podziekowalem, mowiac, ze moze jutro.

Tak wiec po poludniu trzy panienki zajechaly samochodem i zawiozly mnie do biura odleglego raptem o jakies trzysta metrow. Tam czekal ich boss, dyrektor, z whisky, kawa oraz zielona herbata. Trzeba bylo porozmawiac z pol godziny, a dopiero potem zasiasc przed klawiatura, zreszta w otoczeniu owych trzech panienek, dyrektora i pani vice-dyrektor. Wszyscy patrzyli w skupieniu jak lacze sie z Onetem i sczerze mi wspolczuli gdy nie moglem dostac sie na czat (brak polaczenia z serwerem). Gdy nie udalo sie wyjsc na czat rowniez na Ahoju oraz na Wirtualnej Polsce, jedna z panienek wsiadla na motor i pojechala szukac pomocy u specjalistow. Kilka minut pozniej dzwonili z jakiegos salonu komputerowego, abym podal nazwe portalu i wtedy oni sprobuja przetestowac dostep u siebie. Zadzwonili wkrotce, ze o.k. wiec cala grupa pojechalismy tam. Ja klikalem, a panienki sie przygladaly. Niestety, tam na czat takze wyjsc sie nie dalo, ale przynajmniej przejrzalem "Gazete wyborcza", wyniki meczow pilki noznej, a przede wszystkim odebralem i wyslalem e-maile. Panienki w koncu "zwolnilem", a wkrotce wsiadlem w taksowke i pojechalem do "Seamen’s Clubu", gdzie bylem umowiony z chiefem mechanikiem. Stamtad mielismy jechac na kolacje z okazji jego imienin. Chief zaprosil mnie na tradycyjny "sea food". Kalmary, krewetki, oraz ryz zapiekany albo makaron. Do tego butelka kalifornijskiego wina. Po zaspokojeniu glodu wsiedlismy w riksze i pojechalismy do "odkrytego" wczesniej przez chiefa "Maxima" – sympatycznej knajpki z muzyka na zywo – rzadkosc w obecnych czasach. Tam przy kawie i lodach spedzilismy czas do 22.45. Potem musielismy wracac do portu, poniewaz przepustki wazne sa tylko do 23.00. Dzieki temu mozemy wyspac sie normalnie.

Nastepnego dnia chcialem polazic troche po miescie i zaliczyc laznie parowa z masazem, o ktorej opowiadal mi przy kolacji chief. Wieczor jak zwykle mielismy spedzic w "Maximie". Wszystko mialem starannie zaplanowane. Wyjscie ze statku o szesnastej. Riksza do lazni parowej, masaz, potem spacer po miescie, o dwudziestej internet, a o dwudziestej pierwszej trzydziesci "Maxim". I wszystko, t.zn. caly ten plan, leglo w gruzach gdy o 15.50 zapukal do mojej kabiny "Stary Polak" z asystentka oraz dyrektorka jego firmy, rowniez z asystentka. Nie wypadalo rozmawiac w drzwiach. Zaprosilem ich wiec do srodka, poczestowalem kawa, piwem i softdrinakami. Rozmawialo sie milo, ale ja w duchu liczylem uciekajace minuty.

W koncu spotkanie dobiegalo konca. "Stary Polak" koniecznie chcial zaprosic mnie na kolacje. Wilem sie jak piskorz, mowiac, ze chcialbym najpierw pochodzic po miescie, zobaczyc to i owo wiec moze dopiero wieczorem… On mi wiec na to, ze w takim razie pojdzie ze mna jego asystentka, ktora bedzie robic za przewodnika. Masz ci los! Nie wiem dlaczego, ale salon masazu jest tylko dla panow i kobietom tam bywac nie wypada. Chief mechanik juz to wczoraj przetestowal, kiedy chcial aby jego przewodniczka zaczekala na niego w owym salonie. Skandal, jakby chodzilo co najmniej o, za przeproszeniem, dom publiczny. Wobec tego powiedzialem, zeby panienka przyszla do internet cafe o osiemnastej, bo nie ma potrzeby, aby wczesniej siedziala ze mna przed komputerem. Chyba nie bylem zbyt przekonujacy z tym komputerem, ale wreszcie odzyskalem wolnosc. Moglem isc sam, dokad chcialem. Co za wspaniale uczucie! Pozegnalem sie z nimi przed brama i wsiadlem do rikszy. Pokazalem wizytowke lazni parowej oraz salonu masazu i po kilku minutach bylem na miejscu.

Z hallu gdzie bylo cos w rodzaju kasy-recepcji, hostessy odprowadzaly klientow do poszczegolnych boksow. Kazdy z nich skladal sie z gabinetu z wielkim lozkiem na srodku oraz owej parowej lazni. Zaczynalo sie od kilkunastu minut spedzonych "pod para". Nic nie bylo widac, ale mozna sie bylo wygrzac i wypocic za wszystkie czasy. Potem prysznic i odswiezonym wracalo sie do gabinetu wprost na lozko.

Tu musze wspomniec o opowiesci chiefa mechanika o Wietnamce "jak kurczaczek", ktora strasznie sie nameczyla, bo taki masaz to jednak ciezka praca. Przemawialo to do wyobrazni, bo rzeczywiscie Azjatki do wielkoludow nie naleza. Mi najwyrazniej przyszlo jednak odpokutowac za wszystkie grzechy poniewaz w moim boksie "urzedowala" kobitka slusznego wzrostu i budowy oraz muskulatury, ktorej pozazdroscic by jej mogla niejedna Europejka. Juz pierwsze jej ruchy w postaci szarpania za palce u nog pokazaly, ze nie bedzie lekko i dostane za swoje. W stawach cos chrzescilo, a kiedy w jednym z palcow nie chcialo chrzescic, to powtarzala dwa razy, zapierajac sie noga o kant lozka tak, ze w koncu chrobotnelo. Potem zaczelo sie wykrecanie stop we wszystkie strony. Poniewaz oczyma wyobrazni juz widzialem je wywrocone o sto osiemdziesiat stopni, a wszelki chrupot tylko potegowal to wrazenie, przy mocniejszych skretach przewracalem sie na lozku, probujac calym cialem nadazyc za wykrecana stopa i w ten sposob uniknac kalectwa. Wprawialo to masazystke w szampanski humor i smiala sie glosno, niemalze upiornie. To bylo jednak niczym w porownaniu z wykrecaniem na wszystkie strony calych nog. Teraz rozumiem, dlaczego "kurczaczek" chiefa tak sie nameczyl. Dla mojej muskularnej masazystki bylo to jednak jak splunac. Raz, dwa i juz noga wywinieta o dziewiecdziesiat stopni (no dobrze, moze ciut mniej, ale mi wtedy sie wydawalo, ze to bylo sto dwadziescia stopni). Jak sie nie dawalo, to napierala calym cialem i wtedy moj szkielet musial ustapic. Jakies dziwne skrzyzowania nog sprawialy wrazenie, ze juz sie z nich nie wyplacze. Panienka potem wprawnym ruchem przewrocila mnie na brzuch i wyginala nogi w odwronym kierunku. Bylo mi juz wszystko jedno. Zamknalem oczy i obojetny, pozwalalem robic juz ze soba wszystko, zastanawiajac sie tylko, po jaka cholere mi to bylo. Mowia, ze potem jest bardzo przyjemnie. Niewatpliwie ogromna przyjemnoscia musi byc zakonczenie takiego seansu. Kobieta brutal. Z rozrzewnieniem wspominalem masaz fryzjerki w Huangpu. I wtedy poczulem uderzenie w plecy. Jeknalem i otworzylem oczy. W lustrze zobaczylem masazystke… stojaca na moim grzbiecie i smiejaca sie do rozpuku. Deptala mnie po calych plecach. Deptala, to malo powiedziane. To przeciez nie byl "kurczaczek" wiec wdeptywala mnie w podloze, a im mocniej wdeptywala, tym glosniej sie smiala. Sadystka jakas, ani chybi. I tak ciagnelo sie przez czterdziesci piec minut. Kiedy skonczyla, mozna mnie byloby chyba przewiesic gdzies przez porecz i takie "zwloki" zostawic. Zgramolilem sie z lozka. Odczuwalem jakas blizej nieokreslona przyjemnosc, ale nie wiedzialem czy wieksza z masazu czy z jego konca. Nie mialem jednak czasu na rozmyslanie, poniewaz byla juz 17.45 i za 15 minut miala pojawic sie w internet-cafe asystentka "Starego Polaka".

Wskoczylem w riksze i tuz przed umowiona godzina, jak gdyby nigdy nic, znalazlem sie przed komputerem. ledwie zdazylem go wlaczyc gdy poczulem klepniecie w plecy. Masazystka tutaj? Nie, to bylo zbyt delikatne. To "Stary Polak" z rozesmiana od ucha do ucha geba wital mnie zamiast swojej asystentki. Spojrzalem na ladujaca sie dopiero strone i glupio mi sie zrobilo, ze "Stary Polak" tyle za mna chodzi, a ja ciagle nie mam czasu. Wylaczylem sprzet z postanowieniem przyjscia tu pozniej i po chwili jechalismy juz jego motocyklem przez miasto.

– Pan wie co to jest? – pokazal na ladnie przyrumieniony zadek z ogonkiem oferowany w jakiejs ulicznej garkuchni.

– Nie.

– Pies. My lubimy psy. Ale mozemy jesc tylko od dziesiatego do konca miesiaca.

– A od pierwszego do dziesiatego nie?

– Nie. Nie mozna. Religia. Chce pan sprobowac psa? Ja moge kupic.

– Dziekuje, psa juz jadlem. A koty jecie?

– Oooo, tak! Bardzo lubimy koty!

– A mozna teraz kupic kota?

– U nas jest problem, bo kotow jest bardzo malo…

Po kilku minutach dojechalismy na centralny plac Haiphongu, gdzie na budynku wladz miasta powiewala wielka, czerwona flaga z gwiazda, a na tlumy jadacych na rowerach ludzi spogladal z ogromnego portretu Ho Chi Minh. Zatrzymalismy sie niedaleko i weszlismy do niewielkiej restauracji. Kolacja skladala sie ze smazonych kalmarow oraz michy gotowanych malz, ktore po doprawieniu ostrym sosem i przysmazona na brazowy kolor cebulka byly bardzo smaczne. Popijalismy miejscowym piwem zgodnie z moja zasada unikania wszelkich Heinekenow czy Carlsbergow, ktore mozna dostac wszedzie na swiecie. "Stary Polak" zapytal czy mi smakuje. Odpowiedzialem zgodnie z prawda, ze tak, wiec natychmiast powtorzyl zamowienie. Uff, nie da sie tu schudnac…

Rozmawialo sie milo. Facet opowiadal o swoim pobycie w Polsce, o tym jak sie uczyl jezyka, jakie miasta widzial, co najbardziej lubil jesc (bigos !). Potem rozrzewnil sie wspominajac dawna milosc – dziewczyne poznana na OHP w Olsztynie. Poniewaz, az tak bliskie kontakty byly zabronione, zaplacil za to przymusowym powrotem do Wietnamu. Ponoc zrozpaczona dziewczyna kladla sie na tory przed pociagiem kiedy mial odjezdzac.

To jest dopiero scena! Godna Hollywood.

Skonczylismy okolo dwudziestej. No, teraz moglem spokojnie wrocic do internet-cafe. Wychodzimy z restauracji i… spotykamy chiefa mechanika! Swiat jest jednak maly. Wymieniamy przez chwile wrazenia i umawiamy sie raz jeszcze za poltorej godziny w "Maximie".

Wreszcie przed komputerem. Jak milo! W skrzynce na Ahoju znajduje nowe listy. Pisze kilka swoich. Szybko, bo czas leci a grafik, he he , napiety. Rzutem na tasme kupuje jeszcze jakis program, ktorych pirackich wersji na CD maja tu bez liku. W przeliczeniu na nasze jeden compact kosztuje 7 zlotych.

W "Maximie" pojawiam sie o 21.35. Piec minut spoznienia. Sala pelna. Muzycy i spiewacy produkuja sie na scenie. Lody "Titanic", kawa, potem drink "Pinacolada", opowiesci i wrazenia z calego dnia. Robimy tez jakies zdjecia. Moze wyjda. Czas plynie szybko i wkrotce trzeba wracac. Bierzemy dwie riksze. Riksze sa jednoosobowe wiec trzeba wziac dwie. Kosztuje to w sumie prawie tyle samo co taksowka, ale o ile przyjemniej! Jedziemy spokojnie w dwie riksze obok siebie, rozmawiamy, ogladamy szykujace sie do snu miasto. Jutro mamy wychodzic w morze wiec byc moze to ostatni rzut oka na Haiphong.

Haiphong,  23.11.2000, Czwartek

Komentarze