Z LAMUSA (42) – HUANGPU

Poniewaz zacumowalismy blisko miasta, wybralismy sie tam z chiefem mechanikiem jeszcze w piatkowy pozny wieczor. Huangpu zrobilo na nas bardzo pozytywne wrazenie. Pieknie utrzymane, czyste, szerokie, dobrze oswietlone ulice, sklepy i bary czynne do poznej nocy, zyczliwi ludzie. Bardzo sympatycznie. Spacer ze wzgledu na pozna pore musial byc krotki, ale nie odmowilismy sobie chinskiego jedzenia. To az nieprzyzwoite obzerac sie w srodku nocy, ale nie wybieramy czasu, kiedy mozemy wyjsc. Nastepnej okazji moze nie byc.

Wyladunek mial zakonczyc sie w nocy z soboty na niedziele. Sobotnie popoludnie postanowilem wiec wykorzystac m.in. na wizyte w internet-cafe. No coz, uzaleznienie. Tym razem czekaly na mnie tylko trzy listy wiec odpisalem dosc szybko. Gorzej bylo z wyjsciem na czat, ktore ani w "Onecie" ani w "Ahoju" nie dochodzilo do skutku. Podobny przypadek mialem juz w Bayuquan wiec moze to chinska cenzura?

Nie majac mozliwosci czatowania, postanowilem nie marnowac czasu na dalsze siedzenie przed kompem i poszedlem w miasto. Wrazenie robilo niesamowite. Nowoczesne biurowce, domy towarowe, dwupasmowe ulice i wszechobecne miedzynarodowe koncerny. Problemem jest wciaz niemoznosc dogadania sie po angielsku, ale w luksusowych supermarketach i restauracjach zatrudnieni tam ludzie wladaja juz tym jezykiem.

W malej knajpce, do ktorej zaszedlem na kolacje, po angielsku jednak nie mowil nikt.

Chcialem zamowic kota. Mowiono mi wczesniej, ze koty sa drogie, ze bedzie to kosztowac okolo 15 dolarow, ale postanowilem odzalowac – w koncu gdzie indziej nie bede miec okazji.

– Cat! May I order the cat? – pytalem sympatycznej kelnerki. Ta usmiechala sie i pokazywala, ze nie rozumie o co chodzi. Trzeba bylo wiec przejsc na jezyk migowy.

– Miau, miau ! – zamiauczalem jak tylko potrafilem najlepiej i pokazalem wymownie na talerz. Panienka pojela w mig o co chodzi, ale zmartwiona cos mi zaczela tlumaczyc po chinsku. Sadzac z jej gestow, w tej restauracji kociny nie serwowano. Nie chcialo mi sie chodzic dalej, wiec wzialem przyniesione przez panienke menu i zajalem miejsce. Studiowanie karty bylo o tyle proste, ze pomimo iz wszystko bylo opisane po chinsku, to przy kazdej pozycji znajdowalo sie zdjecie danej potrawy. Tak natknalem sie na… najprawdziwsze golabki! Kto by przypuszczal… Zamowilem natychmiast. I na dodatek troche szaszlykow oraz oczywiscie piwo – Tsingtao jak zwykle.

Czekalem i czekalem. Pilem dolewana co chwile herbate, zjadlem miseczke orzeszkow ziemnych, poczytalem wziete ze soba "Wprost", zjadlem nastepna miseczke orzeszkow, gapilem sie na ulice i tak zlecialo jakies 45 minut. Najwyrazniej golabki robili od podstaw.

A potem wszystko podano prawie jednoczesnie, lacznie z jakas rybna zupa – gratis.

To, ze wszystko wyladowalo na stole w tym samym momencie to pryszcz, ale w jakiej ilosci… Zoladek mialem juz pelny herbaty, ktorej wypilem nieopatrznie kilka filizanek. W tym roztworze pecznialy skonsumowane, ziemne orzeszki, a tymczasem czekala gleboka czarka pelna zupy, dwa druty szaszlykow i… polmisek golabkow – piec duzych sztuk.

No coz, "lepiej zjesc i zwymiotowac nizby mialo sie zmarnowac" wiec zabralem sie ostro do roboty. Ale juz po chwili moj zapal oslabl. Jak zjesc golabki paleczkami? Probowalem tak i siak, ale raczej bez powodzenia. Powoli wiec odlozylem paleczki, dolalem sobie piwa i zaczalem dyskretnie rozgladac sie po sali. Niestety, oprocz mnie nikt golabkow nie jadl, a to co jedli bylo juz raczej rozdrobnione. Zreszta oprocz mojego, zajete byly tylko trzy stolilki. Hm… Znow zaczalem tak i siak, przewracac nieszczesnego golabka na wszystkie strony, az w koncu zdesperowany nachylilem sie nad talerzem i wlasnymi zebami zaczalem wyrywac fragmenty potrawy z trzymanej paleczkami sztuki. W koncu kelnerka zlitowala sie i przyniosla mi noz i widelec. Ach jaka ulga!

Dzielnie zjadlem wszystko. Teraz moglem zgodnie z planem udac sie do fryzjera. Majac mozliwosc, do fryzjera powinno chodzic sie tylko w Chinach. Jest to caly rytual, w ktorym glowna przyczyna wizyty – strzyzenie wlosow, wydaje sie jakims malo znaczacym elementem.

Moj wybor padl na salon L’Oreal w jednym z owych nowoczesnych wysokosciowcow.

Ow salon to niemal kombinat, hala prawie, z mnostwem foteli i lozek oraz licznym personelem. Wolne fryzjerki czekaly przy drzwiach i natychmiast po przekroczeniu progow owego przybytku, zaopiekowala sie mna jedna z nich. Do szafki zamykanej na kluczyk odlozylem swoje rzeczy i wolny zostalem poprowadzony prosto na… lozko. Kiedy ulozylem sie wygodnie, panienka wlaczyla wibratory, ktore masowaly mi cale cialo, a sama zajela sie glowa. Jej mycie i masowanie zajelo dobre dwadziescia minut.

Zaden fragment glowy nie pozostal niemasowany. Masaz skroni przynosil ulge, masaz powiek byl jakis dziwny, ale masaz zuchwy byl niemal rozkosza. Po tym wszystkim panienka poprowadzila mnie na fotel i zapytala jak chce byc ostrzyzony. Nie mialem w tym wzgledzie jakichs specjalnych wymagan. Krociutko na jeza, maszynka, i to wszystko. Profan. Panienka najpierw podciela mnie nozyczkami co zajelo jej jakies piec minut, a potem kazala przejsc na nastepny fotel, na ktorym… kontynuowala masaz. Tym razem ramion, karku, plecow i rak. Pomijajac szarpanie za palce i moje obawy, ze wyrwie mi je ze stawow (panienka robilo to z taka sila i zaparciem, ze cos tam az chrupalo), cala reszta byla baaaardzo przyjemna, a szczegolnie masaz ramion i karku. Potem panienka miala piec minut odpoczynku, bo przyszedl pan z maszynka i rachu-ciachu, blyskawicznie zrealizowal moje zadanie odnosnie fryzury. Kiedy potwierdzilem, ze jest to to, o co mi chodzilo, odprowadzono mnie ponownie na wibrujace lozko i mycie glowy z masazem. Ta powtorka nie trwala juz jednak tak dlugo i wkrotce bylo po wszystkim. Spojrzalem na zegarek: wizyta tutaj zajela mi 50 minut, z czego strzyzenia bylo co najwyzej 10.

Potem powrot na statek, a w nocy koniec wyladunku, podpisywanie dokumentow i odplynelismy. Tym razem, z pradem, jazda rzeka zajela nam "tylko" piec godzin. Ale i tak po zarwanej poprzedniej nocy i zupelnie nieprzespanej ostatniej, zasypialem przy klawiaturze podczas wysylania teleksow. Po wyjsciu na otwarte morze natychmiast polozylem sie w koje i spalem do poznego popoludnia.

A dzisiejsza noc znow bedzie w calosci nie przespana, bo przed polnoca doplyniemy do Ciesniny Hainan, ktorej pokonanie zajmie nam osiem godzin, a wiec do rana. Dziwna to ciesnina. Zamknieta przez Chinczykow jako ich wody wewnetrzne. Trzeba bylo uzyskac specjalne zezwolenie na jej przeplyniecie. Jest to jakis rejon o znaczeniu militarnym. Wejscie do ciesniny bylo poprzednio zaminowane. Teraz prowadzi tamtedy przetralowany, oznaczony bojami kanal. Podczas jazdy nie wolno uzywac echosondy, radaru ani robic zdjec. Troche to anachroniczne przepisy w dobie satelitow szpiegowskich, ale coz, dura lex sed lex i lepiej nie narazic sie na aresztowanie.

Morze Poludniowochinskie,  19.11.2000, Niedziela

Komentarze