Z LAMUSA (40) – DEFINITYWNY KONIEC Z N.

Dochodzi osma wieczorem. Wlasnie sie obudzilem. No coz, ten dzien jest daleki od swiatecznego. Ale moze jeszcze po napisaniu paru zdan do dziennika oraz e-maila do N (o tym pozniej), obejrze jakis film na video i wyoije lampke wina z chiefem mechanikiem za nasza niepodleglosc?

Fajny byl postoj w Nachodce, bo dlugi, a poza tym miasto juz znajome i ludzie, z ktorymi wspolpracujemy – znajomi. To prawie nasz home port. Nachodka i Inchon – dwa „macierzyste” porty na tym kontrakcie.

Kupilem tu sobie kasety z rosyjskimi piosenkami ludowymi, a takze z nagraniami barda Wysockiego. Slucham ich teraz na okraglo.

Koncowka postoju byla jednak intensywna i nerwowa zarazem. Pod wieloma wzgledami. Zaladunek mial zakonczyc sie wieczorem lub w nocy. Poniewaz celnicy po 20.00 nie pracuja, statek bylby odprawiony i moglby wyjsc w morze dopiero rano. Koreanczycy, a glownie ich przedstawiciel, kapitan C, zaczeli naciskac, zeby skonczyc do 22.00 (zaplaciliby celnikom za przedluzona prace). Tyle tylko, ze C przyjechal na statek naciskac na foremana, na port, a nie znalazl chwili czasu, zeby pogadac ze mna (dlaczego, o tym tez za chwile). Sam zaladunek moze i daloby sie zakonczyc do 22.00, ale przeciez jeszcze trzeba zamocowac ladunek! Najwyrazniej gra toczyla sie o to, zeby mocowanie zrobic po lebkach i wypchnac nas w morze jak najszybciej (doba czarteru kosztuje wszak Koreanczykow kilka tysiecy dolarow). Tu jednak nastapilo moje twarde "nie". Uczulilem chiefa i oficerow, ze maja pilnowac mocowania. Kazalem informowac sie na biezaco o postepach, a przede wszystkim zapowiedzialem oficjalnie przedstawicielom portu, ze bez wlasciwego zamocowania ladunku portu nie opuszcze. Wszak nie dalej jak trzy dni wczesniej zatonal w tym rejonie rosyjski "Riazan". Podczas sztormu ladunek przesunal sie na jedna burte, statek zlapal ponad 40-stopniowy przechyl, a wkrotce przewrocil sie calkiem i zniknal pod woda. Na szczescie cala zaloga zdazyla sie uratowac.) Jedna butelka whisky oraz karton papierosow, ktore dalem dokerom oraz druga butelka whisky, ktora wypilem z brygadzistami, przeciagnely ich na moja strone. Robili wszystko tak,  jak chcialem ja, a nie jak naciskal port.

Zaladunek zakonczyl sie o trzeciej nad ranem. Wtedy kazalem isc sie zdrzemnac chiefowi, ktory byl juz w pracy od 21 godzin non-stop, a kontrole mocowania robilem sam z pomoca II oficera. Skonczyli o szostej rano. Poniewaz nastepny statek czekal juz na miejsce przy kei, o siodmej odcumowalismy, rzucilismy kotwice na redzie, a potem zaczely sie podpisywania dokumentow i odprawa. W koncu o 13.20 podnieslismy kotwice, a o 13.50 wyszlismy na otwarte morze. Jeszcze teleksy, faksy do armatora, czrterujacego, agentow i zrobila sie juz trzecia po poludniu. Dopiero wtedy moglem wreszcie polozyc sie spac.

Przejscia z kapitanem C to nie tylko zaladunek. To takze prywatne pieniadze. Pierwszego dnia potrzebowalem wymienic dolary na ruble, ale mialem banknot 100 USD, a tyle nie bylo mi potrzeba. Kapitan C, ktory wiozl mnie do miasta, powiedzial, ze nie szkodzi, wymienimy calosc, on wezmie polowe sobie, a nazajutrz przywiezie mi na statek 50 USD. Nazajutrz sie jednak nie pojawil. Nastepnego dnia rowniez nie. Trzeciego dnia, gdy zblizal sie koniec zaladunku, postanowilem wybrac sie do niego do biura. Agent uprzedzil mnie, ze ten pan nie lubi oddawac pieniedzy i, ze dobrze, iz jest to "tylko" piecdziesiat dolarow. Rzeczywiscie. W biurze C przyjal mnie serdecznie, ale z zatroskana mina stwierdzil, ze nie ma przy sobie pieniedzy, ale za 3-4 godziny przywiezie mi je na statek. Przyjalem to do wiadomosci. Rzeczywiscie C pojawil sie na statku, ale jak wspomnialem wyzej, po to by naciskac na szybsze zakonczenie, a ze mna wogole nie raczyl sie spotkac. Gdybysmy zakonczyli w nocy, pewnie forsy bym nie zobaczyl. Poniewaz jednak przeciagnelo sie wszystko do rana, od razu o osmej wyslalem oficjalny, sluzbowy teleks, ze ma zwrocic pieniadze na rece agenta, ktory dostarczy mi je na redzie.

No i dostarczyl, ale zenujace bylo to wszystko.

Postoj w Nachodce to tez (a dla mnie moze przede wszystkim) kolejne zwroty w stosunkach z M i N. N tlumaczyla, ze nie chce byc kims, przez kogo byc moze rozwali sie nasze malzenstwo.

– Nie wiem co tu w ogole robie – powiedziala na przywitanie. Mielismy zaledwie 45 minut, pod koniec ktorych na dodatek pani w Biznies Cientr zrobila uzytek ze swojej wladzy i o 19.58 co prawda nie wylaczyla pradu, ale rozlaczyla mnie z internetem. To wystarczylo.

Nad ranem, gdy konczyli mocowac ladunek, odebralem na mostku e-mail:

"(…) Rozeznaj, rozwiaz trudne sprawy – nie tak jak chce impuls, ale tak jak bedzie dobrze. Jesli uznasz, ze juz – odezwij sie (…)”

Jakos nie potrafie sobie wyobrazic ani pustej skrzynki na Ahoju.  Koncze pisanie dziennika na dzis i musze odpisac na jej list.

Morze Japonskie,  11.11.2000, Sobota


Nowy niz utworzyl sie wlasnie nad Morzem Japonskim. W okolicach Nachodki maja wiac wiatry rzedu 10 w skali Beauforta. U nas, bardziej na poludnie, prawie przez caly dzien wiala siodemka. Fala byla dokladnie z boku wiec to wystarczylo aby statek zaczal kolysac sie mocno. Zmienialem kurs ze 195 na 240, potem na 250, a w koncu na 265 stopni, az wreszcie zblizylismy sie do koreanskiego brzegu na tyle, ze mozna bylo spokojnie zrobic zwrot na poludnie. Plyniemy wiec teraz kursem 175 stopni, a rano powinnismy opuscic Ciesnine Koreanska i wyjsc na Morze Wschodniochinskie.

Na poludniu tez sztormy. Wszystko za sprawa owego silnego wyzu znad Syberii, o ktorym wspominalem kilka dni wczesniej. Wyz ow przesunal sie juz nad Chiny i oslabl do 1030 hPa. Jest szansa, ze uda nam sie przeskoczyc Morze Wschodniochinskie bedac niemal w jego centrum. Bylaby piekna pogoda.

Poniewaz dzis niedziela, a na dodatek sztormowo, nie zajmowalem sie praca. Porzadkowanie dokumentow czeka na lepsza pogode, moze jutro. Sluchalem kaset z rosyjska muzyka ludowa i… myslalem o N. Przyszedl e-mail od niej, ktorego zakonczenie mna poruszylo:

P.S.  Chociaz nie wiedzialam czy odpiszesz, caly dzien modlilam sie, by sie tak stalo… Jakiekolwiek Twoje slowa… Podswiadomie chcialam, zebys troche powalczyl – i do tego grzechu sie przyznaje. Teraz juz nie czekam. To znaczy czekam, ale rozumiesz…

Morze Japonskie,  12.11.2000, Niedziela

 

E-mail przyszedl nad ranem.

Dobrze to nazwalam – grzech, bo chociaz chcialam bys powalczyl, to przeciez byl to tylko moj egoizm i przy okazji przedluzanie cierpienia. W obie strony.

(…) Dlatego to jest ostatni list. I nie martw sie, niedlugo usmiechne sie normalnie, minie tylko troche czasu.

N

A wiec to juz definitywnie koniec. 13 listopada. Dokladnie dwa miesiace po naszym poznaniu sie na czacie w Inchon. Dwa szalone miesiace. Cala ryza papieru. Pelny skoroszyt maili nie liczac czatow, SMS-ow, telefonow. I ani jednego spotkania twarza w twarz. Sami sie dziwilismy, ze cos takiego, tyle przezyc, jest mozliwe za posrednictwem "bezdusznej maszyny". Dziwilismy sie i spedzalismy kolejne godziny przed klawiatura, ignorujac uwagi typu "powinienes isc do psychiatry" albo "czys ty oszalala?". No coz, moze rzeczywiscie oszalelismy obydwoje, ale warto bylo. Dla mnie to byl jedyny jasny punkt ponurego 2000 roku. Teraz pozostalo juz tylko wyslac ostatni list od siebie.

Dziekuje N. Czytam w tej chwili Twoje slowa, ze "bylo jak w basni", ale "wrocilas i czujesz sie strasznie zmeczona" (…)

List wyslany, skoroszyt zamkniety. Dziwna jest swiadomosc, ze nie bedzie juz nastepnego e-maila. Szkoda. Pusto sie zrobilo. Trzeba bedzie czyms te pustke wypelnic, ale przede wszystkim najpierw ochlonac, odreagowac.

A na statku nic szczegolnego. Pogoda sie poprawila i podroz przebiega spokojnie. Jeszcze trzy dni i powinnismy dotrzec do Huangpu.

Morze Wschodniochinskie,  13.11.2000,  Poniedzialek

Komentarze