Pogoda nieciekawa. Niebo zachmurzone, wiatr, duza fala. To tak maja wygladac tropiki?
Wracam jednak do mojej opowiesci:
Po tym wszystkim pozostalo odpowiedziec na e-mail od N. Wejscia i wyjscia z portow (w miedzyczasie okazalo sie, ze mamy ladowac koks w Lumut w Malezji z przeznaczeniem na Filipiny), bunkrowanie paliwa itd zrobily swoje. Musialem odespac. Dopiero w niedziele zabralem sie do pisania. Zajelo mi to kilka godzin. I w koncu nie udalo sie wyslac z powodu beznadziejnego sprzetu w internet-cafe. W poniedzialek pojechalem do innego miasta i wyslalem stamtad. Zaproponowalem N krok wstecz i utrzymanie znajomosci na „bezpiecznym”, mniej emocjonalnie zaangażowanym poziomie.
Zgodzila sie.
Znow wiec piszemy do siebie e-maile, ale wiemy, umowilismy sie, ze nie wolno nam przekroczyc granicy. Nie wolno i juz. Jezeli nie damy rady, trzeba bedzie pozegnac sie calkiem.
Z M zaliczylem kilka telefonow, w tym jeden calkiem dlugi, niemal dwadziescia minut. Wciaz jednak nie ma w nas swobody, a rozmowy sa bardzo oficjalne i… dretwe. Nie stac nas na zarty ani na czulosc. Wszystko gdzies przepadlo. Moze wroci, ale narazie… zlosci w nas nie ma i to chyba wszystko. Dluga droga przed nami.
M miala urodziny. Zadzwonilem z zyczeniami kiedy w Polsce była dziewiata rano. Mowila, ze jest w kiepskim nastroju. Mowila, ze siedza wlasnie z sasiadka ale nic jej dzis nie cieszy.
– Zycze Ci, aby dzien zakonczyl Ci sie milej niz zaczal – powiedzialem. – Otworzcie Ballantine’a, napijcie sie.
– Mi moglyby pomoc tylko gory – No i zaczelo sie od nowa! Nic nie powiedzialem. Pozegnalem sie grzecznie, aby nie klocic sie w jej urodziny. Jak sobie to wyobraza? W gory teraz? A szkola? Znow dzieci maja zarwac z tydzien? A poza tym – przeciez wrocila z gor w polowie wrzesnia. To zaczyna juz byc obsesja. Znam wielu ludzi, ktorzy kochaja gory, ale to nie znaczy, ze nie potrafia sie powstrzymac. Nie mozna miec przez cale zycie wakacji.
Morze Poludniowochinskie, 12.10.2000, Czwartek
* * *
Tydzień nie pisałem. Teraz trzeba z grubsza strescic ten okres.
M jednak pojechała w gory. Szkola nie okazala sie na tyle wazna, by ja powstrzymac. Była juz tam gdy zadzwonilem w jej imieniny. Trudno powiedziec by byla to w powyzszej sytuacji sympatyczna rozmowa. Po prostu "sluzbowe" zlozenie zyczen i praktycznie zero dodatkowych dyskusji. Kolejna klotnia wisiala w powietrzu, a nie chcialem jej zaczynac w dzien imienin.
Czatuje i wymieniam SMS-y oraz e-maile z N. Gdyby nie ona, ten kontrakt bylby straszny.
A co sie wydarzylo na statku?
Z Lumut wyszlismy 10 pazdziernika. Fajnie tam bylo. Czysto, spokojnie, przyjaznie. Szkoda tylko, ze nie przy kei. Kazdy wypad do miasta to oplata 70 ringittow (ok. 19 USD) za motorowke. Trzy dni, trzy wyjazdy i kieszen lzejsza o prawie 60 USD tylko za transport. W Lumut kupilem aparat fotograficzny. Odzalowalem pieniadze i zrezygnowalem z "idioten camera" na rzecz czegos lepszego. Stalem sie posiadaczem "Canona", do ktorego dokupilem od razu (transakcja wiazana) teleobiektyw o zmiennej ogniskowej 55-200 mm. Zakup wydrenowal z mojej kieszeni 450 USD, ale warto bylo. Poza tym w Polsce nie kupilbym go za ta cene.
Z Lumut na Filipiny bylo 5 dni drogi. Minela dosc spokojnie i nadspodziewanie szybko. Dotarlismy na miejsce 15 pazdziernika nad ranem. W Limay stalo sie przy kei, ale poniewaz chodzenie po terenie zakladow bylo zabronione, na lad mozna sie bylo dostac wylacznie motorowka. Znow dodatkowe koszty.
Limay to nazwa pobliskiego miasteczka, ale tak naprawde to stalismy w Lamao, wiosce nieopodal.
Filipinska zaloga sie cieszyla. Wiekszosc zobaczyla sie z rodzinami, ktore przyjechaly dosc licznie na burte, czesc z nich byla nawet w domu. Ja jezdzilem na lad. Ciekawe, nawet w tej wiosce znalazlem klitke z komputerami i internetem. Po dwoch dniach pol wsi wiedzialo, ze korzystam z internetu i, ze tam mozna mnie znalezc. Siedzialem wiec wieczorami przed komputerem, a w sasiednim barze zaopatrywalem sie w piwo, ktore wypijalem przed monitorem, nieczuly na slodkie usmiechy dziewczyn do towarzystwa, ktore zapraszaly do wypicia i pozostania z nimi przy stoliku. Dziewczyny juz po pierwszym dniu pytaly: "Hey Captain! Are you going to internet today too?" Odpowiadalem, ze tak, ale poniewaz byly sympatyczne i urodziwe, decydowalem sie na jednego drinka z nimi przed surfowaniem i jednego po, aby wyluzowac sie troche przed powrotem na statek. Fajnie jest miec swoj bar, swoj stolik, swoj komputer po sasiedzku i swojska atmosfere we wiosce, w ktorej wszyscy o wszystkich wszystko wiedza.
Drugiego dnia postoju wybralismy sie z chiefem mechanikiem do Manili. Najpierw agent odwiozl nas z Lamao do Orion, gdzie znajdowala sie przystan promow. Tam przesiedlismy sie na szybki, luksusowy katamaran, ktory mial nas przewiezc na druga strone Zatoki Manilskiej, wprost do stolicy. Podroz trwala 55 minut. W Manili na kei czekal na nas przedstawiciel "Alstera", kompanii rekrutujacej naszych Filipinczykow. Zawiezli nas do biura, gdzie spotkalismy sie z zarzadem i zwiedzilismy osrodek treningowy. Potem zas zostalismy zaproszeni na lunch do tradycyjnej, filipinskiej restauracji. Jej calkowicie ludowy wystroj (wszechobecny bambus uzupelniony drewnianymi rzezbami i kolorowymi tkaninami) w polaczeniu ze "zwariowana" obsluga (spiewajacy kucharze, kelnerki, ochroniarze), ludowym zespolem muzycznym tworzyly niezapomniana atmosfere. Do tego oczywiscie jedzenie, zafundowane przez naszych gospodarzy: przerozne ryby, kraby, krewetki, mieso, salatki, zupy. Nie sposob bylo tego przejesc, ale ile przyjemnosci w testowaniu smakow. No i sam sposob konsumpcji: na lisciach bananowca, nie zdarza sie codziennie.
Kiedy juz mielismy dosc, towarzyszacy nam bossowie wrocili do biura, a nam pozostawili samochod oraz kierowce i stazyste do opieki abysmy mogli zwiedzac miasto wedlug swojego uznania. Czasu zbyt wiele do powrotnego promu nie pozostalo, wiec zdecydowalismy sie na rzut oka na Makati, nowoczesne centrum finansowo-handlowe.
Makati moze zrobic wrazenie w odroznieniu od starszej czesci Manili, pelnej odrapanych, zaniedbanych budynkow i z zatloczonymi niemilosiernie ulicami. Ten tlok spowodowal, ze na prom zdazylismy doslownie w ostatniej chwili (jako ostatni pasazerowie). Powrot do Orion, a stamtad motocyklem z przyczepa (tricycle) do szosy glownej i nastepnie autobusem do Lamao.
W Manili bylismy w anonimowym tlumie. W Lamao znow wsrod swoich, zaczepiani standardowym "Hallo captain, hallo chief, where are you going?". Lubie takie male wioski jak Lamao. Z palmami, domkami na palach nad brzegiem zatoki, dwiema-trzema ulicami. Mimo ostrzezen przed kradziezami, ludzie przyjmowali nas przyjaznie i chetnie, czesto bezinteresownie pomagali. Wlasnie ich uprzejmosc, goscinnosc, momentami byla wrecz zaskakujaca.
Dzis rano opuscilismy Filipiny i plyniemy do teraz Nachodki. Zmiana klimatu, scenerii, obyczajow. Bedziemy ladowac tam stal przeznaczona do Chin. Port wyladunkowy nazywa sie Xingang i lezy calkiem blisko Pekinu. Az kusi, zeby tam sie wybrac, ale czy bedziemy stac wystarczajaco dlugo?
Morze Poludniowochinskie, 19.10.2000, Czwartek