Z LAMUSA (31) – HUŚTAWKA NASTROJÓW

Dlugo nie pisalem…

Niedziela nie byla tak leniwa jak bywaly niektore. Musialem sie sprezac, aby zakonczyc jak najwiecej papierkowej roboty. Nastepnego dnia mielismy przeplywac przez Ciesnine Singapurska i wiekszosc czasu spedzilem na mostku. Wieczorem, bylo juz podejscie do Malakki, a na Port Klang mialem miec wszystko gotowe do wyslania.

Po kolacji sporo czasu zajelo mi szukanie schowkow na pieniadze. Sejf jest ostanim miejscem, w ktorym one powinny lezec gdyby piraci zlozyli nam wizyte. Nie bylem pewien, czy dobrze je ukrylem, ale mialem nadzieje, ze nie przyjdzie mi tego nie sprawdzac empirycznie. Od zmierzchu mielismy wzmocnione wachty i pelna gotowosc do ewentualnego odstraszania napastnikow. Na szczescie przeplynelismy nie niepokojeni.

Zastanawialem sie, co przyniesie pazdziernik i przyszlo – mocne uderzenie. Telefon od M. To bylo straszne. Rozmawialismy chyba z czterdziesci piec minut klocac sie zazarcie. Mnie do szewskiej pasji doprowadzila interpretacja mojego listu, wyslanego po tym, gdy kazala mi wiecej nie dzwonic. Po to przez trzy wieczory zastanawialem sie co napisac i jak, zeby w koncu M wszystko odebrala na "nie". Ilez trzeba miec w sobie zacieklosci, zeby nie dostrzec ani jednego dobrego slowa?

Przerwalem w koncu te rozmowe, bo uznalem, ze nie prowadzi do niczego. Przegadalismy jakies 450-500 zlotych i moglibysmy wylewac na siebie wiadra pomyj za nastepne piec stow, ale co to da? Nie wiedzialem co bedzie dalej. Po tym telefonie chyba znalezlismy sie jescze dalej od siebie niz miesiac temu. Powiedzialem, ze zadzwonie z portu, z automatu. Najgorsze jednak bylo to, ze nie mialem pojecia o czym bede rozmawiac. Czy my jeszcze bedziemy mogli kiedykolwiek rozmawiac ze soba normalnie? Moze z pomoca jakiegos psychologa moglo sie to udac, ale coraz mniej wierzylem, bysmy mogli przejsc przez to bez niczyjej pomocy. Czy wiec naprawde nie ma juz wyjscia? Szkoda mi tego wszystkiego, co zbudowalismy. Zniszczyc tak po prostu? Coraz mniej jednak widzialem szans na normalne zycie. Albo starzenie sie w tym samym mieszkaniu, bo inaczej nie mozna, a moze tak jest wygodniej, albo pojscie na calosc i rozwod polaczony ze zrujnowaniem zycia pod wzgledem psychicznym i materialnym. Obydwa wyjscia zle.

Kilka godzin po klotni z M zadzwonilem do N. Niestety, odsluchalem tylko jej glos z tasmy. Jakis czas potem sprobowalem jescze raz i z podobnym skutkiem. Szkoda. Wiedzialem juz jednak, jaki N ma glos, bo to byly moje pierwsze telefony. Zadzwonilem raz jeszcze nastepnego dnia i wreszcie sie udalo. Radosc jednak byla krotka. N mowila, ze ma mi cos waznego do powiedzenia, lecz za dlugo by to tlumaczyc przez telefon. Lepiej, zebym przeczytal jej list. Z jej glosu moglem odczytac, ze nie jest to dobra wiadomosc. Do skrzynki poczty elektronicznej mialem miec jednak dostep dopiero w Port Klang.

Port Klang wypadal nazajutrz, czwartego pazdziernika. Wczesniej tego samego dnia mielismy jeszcze stanac na kilka godzin w Malakkce. Noc nie byla spokojna. Budzilem sie czesto, przeszkadzalo mi radio i ciagle wracala ponura mysl, ze chyba nasze "razem" odchodzi w przeszlosc.

Rano manewry, cumowanie, szybki wyladunek i jeszcze szybszy wypad z chiefem mechanikiem na piwo do pobliskiej wioski. Potem odcumowanie i przegapione dwa telefony (nie zdazylem podbiec, do ladujacej sie "komorki"). N dzwoni? Po manewrach zszedlem do kabiny i wtedy zadzwonil telefon po raz trzeci. Zdazylem bez problemu. Dzwonila… M.

– Czesc, doplynales juz w koncu do tego portu?

– Nie, doplyne wieczorem. Ale nie wiem czy dam rade jeszcze dzis kupic karte. Bo na dluzsze gadanie…

– Ja juz nie chce na te tematy rozmawiac – przerwala mi M – Powiedzialam Ci, co mialam do powiedzenia i koniec. Jestem juz pozytywnie nastawiona.

– A, jesli tak, to co innego – odpowiedzialem i zaczela sie nasza rozmowa. Bardzo kaleka, oficjalna rozmowa. Ostrozna, aby nie obudzic spiacych demonow. O wszystkim i o niczym. Bardziej po to zeby o czyms rozmawiac niz, zeby sie czegos dowiedziec. Lody jednak zostaly przelamane. Czulem w tym wyraznie reke naszej sasiadki. Zreszta M nawet nie ukrywala, ze ona siedzi kolo niej. Tak, ona  jedna chyba mogla nam pomoc. I zrobila to. Chwala jej za to.

Dziwna rzecz. Nastapil przelom, a ja sie nie cieszylem. Przyjalem “powrot” M i wiedzialem juz, ze tak zostanie. Ale czy bede potrafil jeszcze kiedykolwiek z nia rozmawiac normalnie? Czulem kompletna pustke, zupelna obojetnosc. Chcialbym zyc jak dawniej, budowac nasz dom, ale po tych wszystkich przejsciach potrzebowalem czasu. M jest “nastawiona pozytywnie” wiec ja tez powinienem sie przelamac i wyciagnac reke do zgody. Juz to wlasciwie zrobilem i obiecalem, ze zadzwonie wieczorem z portu.

Nasze wejscie do Port Klang opoznialo sie z powodu zajetej kei. Stanelismy na redzie, na kotwicy. Dostalem dwa SMS-y od N. Czeka na czacie i mysli, ze nie chce z nia rozmawiac. Mysli, ze jestem juz w PC-clubie i przeczytalem jej e-mail. Zadzwonilem wiec, zeby sie nie martwila. W trakcie tego telefonu trzeci oficer poinformowal mnie, ze pilot juz do nas jedzie wiec trzeba bylo przerwac.

Wybralismy kotwice, ale pilot sie spoznial i ostatecznie zacumowaqlismy dopiero po pierwszej w nocy. W trakcie jazdy do kei zadzwonilem z komorki do M. Do PC-clubu (w Malezji, podobnie jak u nas nazywa sie to Internet-cafe) jednak sie nie wybralem poniewaz, jak twierdzil agent, byl juz zamkniety. Zadzwonilem wiec jeszcze raz do N, zeby nie czekala. Zrobila sie z tego bardzo dluga, 45-minutowa rozmowa. Zapewnialismy sie nawzajem, ze ta znajomosc byl to jeden z najpiekniejszych okresow w naszym zyciu i… mowilismy o tym w czasie przeszlym.

Nazajutrz w internet-cafe otworzylem skrzynke, przeczytalem e-maile, ale nie udalo mi sie dostac do zalacznikow. Zapisalem wiec je na dyskietce majac nadzieje na otworzenie ich na statku. Udalo sie. N pisala jak jej ciezko, ze musi wybierac: ja albo Bog. I chociaz jest to dla niej bardzo bolesne, wybiera jednak Boga, t.zn. zycie zgodne z przykazaniami. To, o czym myslalem od samego poczatku naszej znajomosci w koncu nastapilo. Bylismy od poczatku w slepej uliczce. Wiadomo bylo, ze predzej czy pozniej sprawa tak sie skonczy.

Dziwna rzecz. Bylo mi zal, przykro, ale tez jednoczesnie zaczal ogarniac mnie spokoj. Oto wszystko sie wyjasnilo. N odchodzi, M wraca. To o co prosilem Boga, o dar wlasciwego wyboru, dokonalo sie wlasciwie bez mojego udzialu.

Morze Poludniowochinskie,  11.10.2000, Sroda

Komentarze