Z LAMUSA (12) – QUANZHOU

Dalej bylo juz lepiej. Wiatr ucichl i noc minela spokojnie. Dotarlismy bez problemow do Ciesniny Tajwanskiej, a po poludniu przybylismy na rede Quanzhou.

Teraz jestesmy juz znow w drodze i znow odbieram mape pogody, bo chce nam przeciac droge sztorm tropikalny Prapiroon. Jutro zapewne przerodzi sie w tajfun. Mamy szanse zdazyc przeskoczyc przed nim. Jezeli zachowa swoj tor, to przejdziemy jakies 4 godziny przed nadejsciem strefy wiatrow powyzej 7 w skali Beauforta. Gorzej jesli wiatr lub fala nas przytrzyma. Wtedy mozemy utknac na srodku morza. Wydaje mi sie, ze powinnismy sprobowac przejsc mu przed nosem. Szansa jest duza, a rzucania kotwicy w rejonie, gdzie moze przejsc oko, lepiej unikac. Decyzje podejme teraz, albo jutro po sniadaniu. Zaleznie od komunikatow meteo.

A poki co, mozna jeszcze powspominac Chiny

Jak zwykle czasu nie bylo zbyt wiele. Quanzhou lezy w odleglosci okolo 30 kilometrow od naszej kei. Do tego miasta wiec nie dotarlem. Ale bylem za to w Shishi, 11 kilometrow od kei. Pierwszy raz wybralismy sie tam z chiefem mechanikiem pierwszego wieczoru. Riksza motorowa. To jest dopiero srodek lokomocji! Smieszna, wysoka budka na trzykolowym motocyklu. W tylnej czesci tej budki siedzisko dla 2 osob. Smierdzialo w niej podczas jazdy spalinami, a poprzez szpary w konstrukcji zacinal deszcz. Nie wiedzielismy poczatkowo, ze Shishi jest tak daleko od kei i gdy jazda taka prykwa poprzez ciemny las przedluzala sie, zaczelismy protestowac i zadac powrotu. Chinczyk jednak zdolal nas przekonac i pojechalismy dalej, ale tylko na przedmiescia (wtedy nie wiedzielismy, ze to przedmiescia) bo juz bylo za pozno na dluzsze chodzenie. Wyladowalismy m.in w sklepie z akcesoriami do parzenia herbaty. Dziewczyny poczestowaly nas, prezentujac jednoczesnie caly rytual przygotowywania tego napoju. Nie wierze, ze mozna zaspokoic pragnienie malutka czarka, ale z pewnoscia mozna sie delektowac smakiem i zapachem, a przede wszystkim dostarczyc sobie zajecia. Swietna rzecz gdy nie ma specjalnie o czym gadac i strasznie nudno siedziec bezczynnie. Kupilem sobie taki zestaw i dzis parzylem herbate po raz pierwszy.

Nastepnego dnia agent zawiozl mnie do centrum Shishi, abym mogl skorzystac z internetu. W Chinach takie przybytki nazywaja sie Net-barami. I wreszcie dowiedzialem sie, dlaczego w Bayuquan mialem problemy. W Chinach bez problemu korzystac mozna z polaczen jedynie z siecia chinska. Nie mozna wyjsc na zewnatrz. Nie wiem jak to wyglada od strony technicznej, ale wydaje mi sie, ze odtrabienie zwyciestwa nad cenzura wlasnie dzieki internetowi bylo chyba przedwczesne.

Agent szczerze sie zmartwil, ze nie zadowala mnie korzystanie z chinskiej sieci, tym bardziej, ze panienka byla stanowcza i wygladalo na to, ze nic sie nie da zrobic. Ponoc t.zw. nieautoryzowane polaczenia z internetem sa w Chinach karane wiezieniem. Agent byl jednak czlowiekiem bardzo uprzejmym i zyczliwym. Powiedzial, ze w takim razie pojdziemy na poczte. Myslalem, ze na poczcie maja komputer, ale chodzilo o jakas rozmowe, z ktorej nic a nic nie zrozumialem, lecz domyslalem sie, ze chodzi o moja sprawe. Rzeczywiscie, z poczty wrocilismy do tego samego Net-baru, w ktorym juz moglem wyjsc na internet globalny, ale poddawszy sie uprzednio procedurze rejestracji. Spisano wszystkie dane z moich dokumentow. Musialem tez podac swoj adres w Polsce. Ale potem juz moglem odebrac e-maile i wydrukowac je.

Poniewaz musialem wracac na statek, umowilem sie na pozne popoludnie. Zamiast po poludniu, dotarlem tam wieczorem, ale surfowalem po sieci 2.5 godziny. E-maile, gazety i wreszcie wyjscie na czat aby polaczyc sie z M. Moglbym siedziec dluzej, ale umowilem sie z chiefem mechanikiem, ze spotkamy sie o 22.00.

Kuchnia poludniowochinska jest wyraznie inna od tej polnocnej. Potrawy nie wygladaly tak apetycznie. Niektore wygladaly wrecz obrzydliwie. Jakies kilkumetrowej dlugosci jelita gotujace sie w saganie, pies odarty ze skory, wiszacy na haku glowa w dol. Psu z nosa kapala jeszcze krew. Na chodnik, bo pies wisial przed wejsciem do knajpy. Zapewne mial wabic klientow. Zamowilem cos w rodzaju koldunow w rosole, lecz ani zupa ani owe kolduny na kolana mnie nie powalily. Z trudem i niechetnie zjadlem podana mi porcje.

Wrocilismy na statek o 23.15 czyli dosc wczesnie. 

Wstalem o piatej gdy zblizal sie koniec wyladunku. Potem podpisywanie roznych kwitow, odprawa, pilot i wyjscie w morze. Po jedenastej bylismy juz na otwartych wodach. Przed nami piec dni drogi do Wanino w Rosji.

Morze Wschodniochinskie,  27.08.2000,  Niedziela

Komentarze