Z ANIOŁEM

                     

Oj, dawno nie pisałem nic nowego. Kiedy byłem zwykłym singlem nierzadko brakowało  mi czasu z powodu pracy. A teraz? Pracy wcale nie ubyło. Ba! Wygląda na to, że jest jej więcej bo moja wydajność (mam nadzieję, że dyrekcja tego nie czyta) spadła. Gapię się oślim wzrokiem w komputer i myślę o moim Aniele. Wiem, wiem, że to tylko chemia, że to stan umysłu podobny do narkotykowego odurzenia, że z czasem wrócę do normalności. Wszystko wiem, lecz tym bardziej chcę smakować każdą chwilę, oglądać je ze światłem i pod swiatło, cieszyć się każdym detalem. I mam nadzieję, że jeśli ów stan rzeczywiście przypomina alkoholowe upojenie, to ja jestem dopiero na początku suto zakrapianej imprezy.

Czasem targa mną niepokój, ze to wszytko jest tylko jakimś złudzeniem, kreacją rzeczywistości wygłodniałego samca, ale wtedy zjawia sie Ona, wypowiada kilka słów, które swoim ciepłem roztapiają moje woskowe serce i juz nic nie jestem w stanie pisać, ani jednego składnego zdania wypowiedzieć. Mrużę oczy, przyjemne dreszcze ganiają się na moim grzbiecie, dotykam ustami jej ust, przytulam i trwamy tak kilka minut, dopóki cisza w głośnikach nie uświadomi nam, że te kilka minut to cała płyta CD. Puszczamy następną i trwamy tak dalej. Nigdy nie przypuszczałem, że można na stojąco, na trzech metrach kwadratowych spędzić non-stop trzy nocne godziny. Mimo, że jest gdzie się położyć i na czym usiąść.

Z każdym dniem coraz bardziej pogrążam się w oceanie ciepła, czułości i namietności. Uzależniam się do cna i nawet nie próbuję bronić. Lecę jak ćma do światła. Ja, który trzeźwo analizowałem każdą sytuację i uważałem, że najważniejsza jest wolność okraszona od czasu do czasu jakimś miłym wieczorem ale pod pełną kontrolą z obu stron i bez wzajemnych oczekiwań. Ja, który pieczołowicie uzupełniałem cement gdy tylko jakaś kobieta paznokciem próbowała wydrapać rysę w spoinie wiążącej cegły muru jaki budowałem wokół siebie.

Być singlem było prosto i nieskomplikowanie. Wystarczyło wcześniej przyjść do pracy, kupić gazetę by było co czytać w wannie oraz kawałek ciasta do kawy. No i mieć pod ręką komputer oczywiście. Teraz komputer też jest potrzebny. Bo warto zarezerwować na wszelki wypadek bilety, wyszukać kurs tańców latynoamerykańskich, no i komunikować się bo przecież nie możemy byc razem przez cały czas. Z komputera czerpię wyrywkowe informacje, bo na gazety na razie nie ma czasu. Zamiast ciasta kupuję owoce i warzywa, które potem układam na przemian z serkami i czerownym winem, ładnie podświetlonym płomieniem kolejnej świecy. Nic nie jest proste, bo przecież ciągle muszę myśleć jaką muzykę dobrać by pasowała do swiecy i do wina i zeby się nie powtarzała. Zaplanować czego będziemy słuchać nic nie słysząc, a czego kiedy tuż przed zaśnięciem przyjdzie czas na piosenki „z tekstem”. Lecz kiedy to wszystko poukładam przychodzą chwile, przy których nawet proza mistrzów zawodzi. Coś pewnie da się musnąć poezją, ale przecież nie każdy rodzi sie Mickiewiczem. Patrzę wtedy i sycę oczy jej włosami delikatną firanką zakrywającymi twarz. Za ta firanką pojawia się uśmiech. Njapierw drgają tylko kąciki ust kiedy coś jej szepczę do ucha, a potem, śmielej, rozjaśnia półmrok biel jej zębów. Coś do mnie mówi lecz nie słyszę. Smakuję ten profil oświetlony falującym płomykiem świecy gdzieś zza jej pleców i myślę tylko o tym, by nie uronić nic z piękna owej chwili. Pochylam się by napotkać jej spojrzenie, skierowane w dół spod półprzymkniętych powiek. Ten błękit pomieszany ze szmaragdem, którego oczywiście nie sposób odgadnąć w tym oświetleniu, ale w który tyle razy wpatrywałem się na skąpanej złotojesiennym słońcem sopockiej plaży. Palcami tak spokojnie jak tylko to możliwe odgarniam jej włosy, podaję kieliszek czerwonego wina by potem spijać bordowe kropelki z jej ust.

I co z tego, że budzik dzwoni o wpół do siódmej, jeżeli potem trwa odliczanie kolejnych nieprzekraczalnych terminów, kiedy już koniecznie, naprawdę koniecznie trzeba wstać. Trzeba, lecz nie mogę się ruszyć. Ogrzewam jej chłodne dłonie, przytulam mocniej i staram się zapomnieć, że coś takiego jak czas w ogóle instnieje. Przymykam oczy, a kiedy w przypływie racjonalizmu rozluźniam uścisk by mogła wyjść do łazienki, ona i tak nawet nie próbuje się odkleić. Więc przytulam ją znów, w świetle poranka odnajduję zagubiony w nocy szmaragd jej oczu, coś znów szepczę i w nagrodę dostaję ten uśmiech, najpiękniejszy na świecie. A kiedy już dzwonią wszystkie alarmy świata i w biegu trzeba szykować się do wyjścia, otrzymuję w tym biegu świeżo uprasowaną koszulę. Już tyle lat żadna kobieta nie prasowała mojej koszuli, az zjawił się Anioł, który nie pytał, nie szukał, tylko mi ją podał, jeszcze gorącą, kiedy wychodziłem  z łazienki. Kilka winogron w locie na przemian z ogórkiem małosolnym, który między kawałkami pleśniowego serka przeleżał od wieczora musza wystarczyc na śniadanie zlikwidowane z braku czasu. Jogurty zje się w pracy, a teraz trzeba pędzić do auta. Jeszcze tylko podam jej tę białą różę, która nieco przywiędła od poprzedniego dnia, ale co gorsza od marszu LPR nabrała politycznego znaczenia. Pal licho politykę!

W aucie jej ostatni makijaż, który zawsze mnie rozbraja i skłania do kolejnych żartów. Jak bardzo tęskniłem za takimi porankami, pełnymi pośpiechu i beztroskimi zarazem! Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo! W radiu leci „Bombonierka” Basi Stępniak-Wilk, która zdążyła stać się „naszą” piosenką. Spoglądam na siedzenie obok. Nie jest puste. To nie sen.

Gdynia, 14.11.2006; 23:50 LT

Komentarze