WYZNANIA GEJSZY

Z ciekawością, ale i z dużym niepokojem szedłem na film „Wyznania gejszy”. Obawiałem się, że spokojna narracja i być może rozwlekłe tempo uspią mnie w ciemnej, kinowej sali po całym dniu pracy. Jak to zazwyczaj bywa, rzeczywistość okazała się odmienna niż wyobrażenia. Film obejrzałem z prawdziwą przyjemnością, a o czymś takim jak senność zapomniałem zupełnie.

Nie mogło być inaczej kiedy miało się zafundowaną wycieczkę do starej Japonii, pełnej niezrozumiałych dla nas obyczajów i zarazem poukładanej od wieków specyficzną wschodnią mądrością życiową, która ma recepty na niemal wszystkie życiowe problemy. Jednak nawet tam nie znaleźli skutecznego środka na zawiść, zdradę oraz niespełnioną miłość. Odkrywany świat gejsz jest pełen tych samych co nasze problemów, spotęgowanych jeszcze surową dyscypliną hierarchii i obyczajów. Kolorowe, bogate i niezwykle drogie stroje, przebywanie wśród śmietanki towarzyskiej, szacunek dla najlepszych nie mogły zrekompensować wyrzeczenia się własnych uczuć i tęsknoty za prawdziwą miłością. Kobiety te były jedynie dekoracją, miłym dodatkiem do meskich spotkań. Piękne niczym pawie w ogrodach lecz jednocześnie niewidoczne jako ludzie, kiedy oczy nasyciły się ich obecnością.

Film ten przypomina mi trochę „Ostatniego cesarza”. Tamten malował nam egzotyczny i kolorowy obraz starych Chin. Tutaj poznajemy urodę starej Japonii. I w jednym i w drugim obserwujemy gwałtowne przeobrażenia związane z wojnami światowymi. Powojenna rzeczywistość tak się ma do przeszłości jak spółdzielcze bloki z lat siedemdziesiątych do pałaców i willi. Świat staje się z dnia na dzień coraz mniejszy. Jestesmy juz w stanie wylecieć po śniadaniu na inny kontynent, załatwić swoje sprawy i wrócić dodomu na kolację. Wędrówki ludów powodują unifikacje strojów, kuchni oraz zachowań. I coraz szybciej, bezpowrotnie, tracimy piekno lokalnych kultur.

Nie tylko tak egzotyczne kraje jak Chiny i japonia tego doświadczyły. Przecież i nasz, polski, przedwojenny świat przepadł i nigdy już nie wróci. Prawie jak w słynnej piosence Okudżawy o Moskwie:

„A przecież mi żal,

Że po Moskwie nie suną juz sanie,

I nie ma już sań,

I nie będzie już nigdy, a żal”

Kontarst między starym, a nowym widoczny jest szczególnie po wkroczeniu wojsk amerykańskich, kiedy coca cola zaczyna lać się strumieniami, z głośników dobiega zupełnie odmienna muzyka, a Japonki w kimonach zaczynają nosić amerykańskie fryzury.

To wszystko jednak tylko tło dla opowieści o losach młodziutkiej dziewczyny, sprzedanej przez ubogich rodziców , która przez wiekszą częśc swojego dzieciństwa i młodości będzie musiała walczyć o swoje przeciwko wrogo do niej nastawionej i będącej u szczytyu sławy innej gejszy.

Smutny to film. Żal mi było owej dziewczyny, dla której happy endem było to, co dla nas wydawać by sie mogło uczuciowym koszmarem. Jednocześnie był to jednak piekny film o nadziei, o spełnionej modlitwie, o tym, że warto wierzyć w odmianę losu, bo zawsze na drodze małej, zagubionej dziewczynki może stanąć przypadkowy mężczyzna, który nie tylko ją rozchmurzy lecz także odmieni jej sposób myślenia.

Warto wierzyć w modlitwę, która nie zawsze i nie od razu, ale jednak zupełnie niespodziewanie może spełnić nasze prośby. Nawet po wielu latach. Któż może wiedzieć jakie są boskie plany?

W pamięci zapadły mi słowa o śmierci serca, które umiera gubiąc dzień po dniu resztki nadziei, tak jak drzewa jesienia gubia liście. Aż w końcu nie zostaje nic. Od razu przypomniała mi się książka Jana Szczepańskiego „Sprawy ludzkie”, w której pisze on: „Nie darmo ludowe przysłowie powiada: „życie jest loterią”. Nadzieja jest jej częścią i tak jak nie ma loterii bez nadziei, bo któż będzie grał nie mając nadziei wygranej, tak i bez nadziei nie ma życia, bo jeśli „oranizm przestanie wytwarzać żywotne soki nadziei” – by użyć wyrażenia Wellsa – zostaje tylko droga do śmierci. Piekło na tym polega, że kto tam wchodzi, zostawia nadzieję za bramą”.

Bardzo ukontentowany wyszedłem późnym wieczorem z kina.

A w samochodzie włączyłem radio i dopadła mnie nasza rzeczywistość. Prezydent Kaczyński przynał swoim podpisem Krzyż Zesłańców Sybiru generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu. Potem okazało się, że to pomyłka, bo prezydentowi ktoś coś podsunął do podpisania. Moim zdaniem prezydent sam sobie strzelił kolejnego samobója. Prawdopodobnie Jaruzelskiemu jako zesłańcowi (dalsze losy nie miały juz na to wpływu) taki medal mozna było przynać z czystym sumieniem. Dawaniem i odbieraniem prezydent Kaczyński sam siebie postawił w bardzo niezręcznej i przez swoja kancelarię rozdmuchanej sytuacji. Na dodatek przyznał publicznie, że podpisuje to, co mu podsuną. Ktoś w komentarzach napisałm, że w takim razie mozna spróbować prezydentowi dyskretnie, po cichu podsunąć między innymi papierami wniosek o podanie się do dymysji. Byłby to iście szatański dowcip J Można się tłumaczyć nawałem tekstów, ale jak do tej pory nikt lepszego niż własny podpis zatwierdznia dokumentów nie wymyślił. Jeżeli w ciemno podpiszemy złą umowe z bankiem, nie musimy nawet próbować się z niej wycofać. I tak nikt naszych roszczeń nie uzna. A omyłkowe podpisanie jakiegoś dokumentu w pracy? Mało który szef będzie coś takiego tolerować. To przecież najprostsza droga do finansowej ruiny.

To było dzisiaj. Ciekawe co przyniesie jutro? Coś musi, bo igrzyska trwają w najlepsze.

Gdynia; 30.03.2006; 01:15 LT

Komentarze