Kolejny dzień beznadziei. Sprawy na dobre zginęły w czeluściach brazylijskich urzędów.
Po południu zadzwonił telefon. W Europie kończył sie już dzień pracy i na odchodnem moi szefowie stwierdzili, ze nie ma sensu bym siedział tu dłużej. W ten oto sposób po raz ostatni w tej podróży zasiadam w fotelu przy bulaju. W srodę o dziesiatej rano opuszczam statek, a o 14:10 rozpoczynam podróż z przesiadkami w Sao Paulo, Frankfurcie i Kopenhadze, by w czwartek o 17:20 wylądować w Gdańsku.
Uff, już myslałem, że zapuszczę tu korzenie. Zaczynałem się obawiać, czy w ogóle wrócę przed początkiem października, a przecież już planuję wypad na trzy inne statki do Vancouver w połowie przyszłego miesiąca. Trzy tygodnie na miejscu. Odsapnę, pójdę do kina, może znajdę wreszcie czas, by oddać samochód na przegląd, obejrzę mecz Anglia-Polska…
O kurczę, wygląda na to, że zdążę na wybory. Moja awersja do polityki, a raczej do polityków stopniowo się pogłębia. Przykro patrzeć na ów pęd do władzy za wszelką cenę, na plugawstwa przybrane w piekne słówka. Pójdę głosować, by nie zarzucać sobie potem, że nawet nie próbowałem nic zmienić. Szkoda jednak czasu by zajmować się ludźmi wylewającymi na siebie kubły pomyj, gdy nadchodzi pora pakowania walizek i dom coraz bliżej.
Rio de Janeiro, 19.05.2005