Mieliśmy szczęście. Na Wyspach Owczych miało wiać i padać, a tymczasem tylko wiało. Budził się kolejny dzień i wszystko wskazywało na to, że przywita nas słoneczną pogodą.
Tak tez się stało. Aż żal było opuszczać Gjógv, ale musieliśmy trzymać się planu. Następny nocleg wypadał już w okolicach lotniska. Po drodze postanowiliśmy wstąpić do Saksun, zgodnie z rekomendacją Szweda spotkanego w Thorshavn.
Po drodze mijaliśmy kolejne owce, więc zaczynaliśmy odzyskiwać wiarę, że z tą nazwą archipelagu, to żadna ściema.
Trzeba jednak było bardziej niż owcom, poświęcać uwagę serpentynom.
Czasem droga się prostowała i wtedy robiło się bajecznie. Pustkowie jak okiem sięgnąć, ale co za zieleń, że o górach nie wspomnę!
A hen w dole wcinający się pomiędzy góry ocean.
Owce jednak nie dawały za wygraną, jakby szukając potwierdzenia, że to one, a nie góry i zatoki są numerem jeden archipelagu. Jedna z nich wyszła na szosę i nie zamierzała zejść na bok.
Początkowo było to zabawne. Przyjrzeliśmy się jej dokładnie, obfotografowaliśmy, ale w końcu chcieliśmy jechać dalej, lecz owca miała to w nosie. Krótki sygnał klaksonem. Owcy w ogóle to nie ruszyło. Ponowny. Owca nadal zajęta wyszukiwaniem czegoś na asfaltowej nawierzchni. Kolejny znów bez rezultatu. W końcu zdesperowany trąbię dwukrotnie i wtedy zwierzę raczyło spojrzeć w naszą stronę. Zlustrowało nas wzrokiem i niespiesznie przeszło poza obręb jezdni.
Wodospady… Pisałem już o nich, ale jak nie wspomnieć raz jeszcze, gdy wciąż towarzyszyły nam, to z lewej, to z prawej…
Za grzbietem zamykającym dolinę Gjógv od południowego wschodu, w znacznie krótszej dolinie założono osadę Funnings. Tak samo odseparowana od świata i równie malowniczo położona.
Zjeżdżaliśmy ku niej serpentynami, by na ostatnim zakręcie nie skręcać w lewo w dół, lecz pojechać prosto, wzdłuż fiordu.
Jeszcze rzut oka wstecz, gdzie u krańca fiordu widać było wąski fragment wzburzonego morza. To tam gdzieś ginęli rybacy, którym w Gjógv postawiono pomnik.
Wkrótce dojechaliśmy do głównej drogi, a nią przez tunel przebiliśmy się pod pasmem górskim, by następnie przez most na wyspę Streymoy, tę główną, na której leży Thorshavn, stolicę archipelagu. Thorshavn leży na południowym zachodzie wyspy, a my po przejeździe przez most ruszyliśmy w przeciwnym kierunku, jedenastokilometrową doliną do Saksun. Dolina wiedzie aż na przeciwny, zachodni brzeg, gdzie zapada się w morze długim fiordem, lecz czyni to tak łagodnie, iż podczas odpływów morze wycofuje się zeń, pozostawiając łachy mułu pomiędzy górami. Można spokojnie wybrać się na spacer i wyjrzeć na otwarte wody, byle tylko zdążyć wrócić przed przypływem.
Zrobiło się zimno. Wiał silny wiatr. Temperatura wynosiła około sześć stopni, lecz przy tej wichurze odczuwalna wynosiła nieco powyżej zera. Dlatego zrezygnowaliśmy z marszu brzegiem fiordu. Wybraliśmy parking na górze, by stamtąd spojrzeć na ujście doliny i czym prędzej wracać do ciepłego auta. Wcześniej jeszcze spojrzeliśmy w czeluść głębokiego, wąskiego kanionu, zasilanego przez kolejne wodospady. Tym kanionem potok towarzyszący nam wzdłuż doliny wydostawał się do fiordu.
Górny parking znajduje się nieopodal kościoła, samotnie stojącego na łące kończącej ową dolinę. Na łące pasły się konie.
Oczywiście wodospadów nie brakowało, a jeden z nich spływał z samego szczytu.
Nie zabawiliśmy tam zbyt długo. Zimny, przenikliwy wiatr nas wygnał. Z przyjemnością zasiadłem za kierownicą samochodu, by w cieple jechać dalej, w kierunku Miðvágur, zaledwie kilka kilometrów od lotniska. Tam mieliśmy zaplanowany ostatni nocleg.
Po drodze jeszcze raz zatrzymaliśmy się na chwilę. To już chyba ostatnia okazja, by przyjrzeć się bliżej trawiastym dachom.
Wiatr się wzmagał i zaczął padać deszcz. Odnaleźliśmy nasz apartament na ostatnią noc. Okna wychodziły wprost na fiord oraz niewielki port.
Do następnego poranka obserwowaliśmy rozwój pogody i zastanawialiśmy się, czy samolot do Kopenhagi wystartuje. Na szczęście nad ranem wiatr zelżał i nie zanosiło się na kłopoty. Z niewielkim wyprzedzeniem przyjechaliśmy na lotnisko. Odprawa jeszcze się nie zaczęła.
To ważne, bo musieliśmy nadać na bagaż wózek, a Franek najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. Zasnął głęboko,
W końcu go trzeba było obudzić. Z poczekalni oglądaliśmy potem przygotowywany do startu nasz samolot.
Kopenhaga, potem Berlin, nocleg w stolicy Niemiec, a nazajutrz z Hauptbahnof wyjazd pociągiem do Gdańska.
Po raz pierwszy miałem okazję jechać pociągiem przez cały Berlin i przypomniały mi się dawne, licealne czasy, kiedy nie raz wyjeżdżałem do wschodniej części podzielonego wtedy miasta. Friedrichstrasse, wówczas stacja graniczna, przy murze, a dziś centrum miasta. Alexanderplatz, centrum wschodniego Berlina, ze słynną wieżą z obrotową kawiarnią, z której można było oglądać Berlin Zachodni – tak bliski, a niedostępny.
Jak wiele zmieniło się od tamtych czasów. Wtedy podróże były marzeniami, najczęściej niespełnionymi. Dzisiaj zaś to nawet nie kwestia funduszy odkąd z dziewięć euro można polecieć z Polski na przykład do Paryża…
Z takimi myślami przejeżdżaliśmy wkrótce przez most nad Odrą. Mieliśmy już wówczas bilety na Santorini w listopadzie oraz do Kiszyniowa na rok przyszły. A co oprócz tego? Któż to wie? I to właśnie jest najpiękniejsze.
Messaria, 13.11.2017; 00:10 LT