WYSPY OWCZE (3) – ROZWAŻANIA O PRIORYTETACH I POPASACH

Co Wyspy owcze mają do zaoferowania przede wszystkim? Widoki. Skalne urwiska, najwyższe klify jeśli nie na świecie, to na pewno w Europie, zielone łąki i nie przesłonięte niczym rozległe panoramy. Tak bardzo brakowało mi tego chociażby w Beskidach, gdzie można długo wędrować lasem i podziwiać przepiękne buki, lecz szersze spojrzenie dawkowane jest co najmniej umiarkowanie od jednej hali do drugiej. Na Wyspach Owczych drzewa nie rosną, więc ten problem nie istnieje.

Jeżeli wybierać się w ten rejon świata, to zdecydowanie z plecakiem, na długie, piesze wędrówki. Z drugiej strony, jeśli ma się w grupie podróżnika, który podczas wyprawy miał kończyć szósty miesiąc życia, to trzeba nieco zrewidować priorytety. Pewnie nazywa się to życiowym doświadczeniem, tym rodzajem życiowej mądrości, którą nabywa się z wiekiem, ale ku mojemu zaskoczeniu przyszło mi to zadziwiająco łatwo. Już nie musiałem wspinać się na skraj dwustumetrowego klifu, pamiętając opisywany w mediach niedawny wypadek w Ustce, kiedy to małżeństwu zajętemu robieniem zdjęcia wymknął się wózek i spadł z wysokiego nabrzeża powodując poważne obrażenia leżącego w nim niemowlęcia. Wystarczył mi spacer po okolicy umożliwiający w razie czego stosunkowo szybki powrót do pensjonatu, bo przenikliwy, zimny wiatr nam dawał się we znaki, a Frankowi tym bardziej trudno było zrozumieć konieczność długotrwałego wystawiania się na jego podmuchy. Nie wspinałem się na okoliczne szczyty, ale za to zamiast płaczu i marudzenia nieświadomego malucha otrzymywałem ten rodzaj uśmiechu, który niezmiennie powoduje, ze moje serce natychmiast mięknie niczym rozgrzany wosk.

FAE 504

Szkoda, że nie będzie nic pamiętać z tej wycieczki, ale gdzieś w jego umyśle pewnie jakiś ślad pozostanie, że wędrowało się razem.

FAE 503

W jednej kieszeni plecaka woda dla siebie, a w drugiej butelka z herbatką dla Franka.

Tak zwane popasy podczas wędrówek to ten element, dla którego warto wędrować pomijając wszystko inne. To coś, co pozostaje na lata w pamięci przywołując jednym hasłem klimat danego rajdu. Tyle lat minęło, a ja wciąż pamiętam smak mielonki turystycznej na Krzemieniu, w drodze na Halicz. Mielonki jedzonej bez chleba, bo w sklepie w Ustrzykach Górnych wtedy zabrakło. Nie mieliśmy chleba, lecz za to na deser zagryzaliśmy kostki cukru, które zapobiegliwi rodzice wcisnęli nam do plecaka, pomimo, że był to towar na kartki. A herbatniki „Jagusie” przegryzane podczas ulewy w wyjątkowo zimny dzień podczas spływu Drawą? Czekaliśmy pod jakimś drzewem jak zmokłe kury, ochlapywani strugami wody spływającymi z liści, które chroniły nas rzekomo przed jeszcze większym prysznicem. Czekaliśmy i zagryzaliśmy owe herbatniki. Ot, taki slajd, który pozostał w głowie, pomimo, że nie pamiętam dokładnie, co działo się tamtego dnia przedtem ani potem. Popas oprócz nobilitacji pospolitego jedzenia do miana frykasu w owych, szczególnych warunkach, ma w sobie jeszcze niezwykłą zaletę, że jest przerwą w wysiłku i pozwala czerpać pełnymi garściami z tego co oferuje nam okolica. Jest to pewien rodzaj nagrody, którą właśnie otrzymujemy za włożony trud.

Nie zabrakło popasu także podczas naszej wycieczki. Na nie wiadomo komu służącej, prowizorycznej ławeczce gdzieś pomiędzy wioską w dolinie a dwustumetrowym klifem, ku któremu wznosił się stok.

FAE 512

My doszliśmy do mniej więcej jednej czwartej tej wysokości.

FAE 507

FAE 508

 

Potem zawróciliśmy wgłąb doliny, gdzie widoki były innego rodzaju, mniej dramatyczne, ale przypominające nam, że jesteśmy gdzieś na końcu świata, odseparowani od cywilizacji i codziennego zalewu bodźców.

FAE 509

FAE 502

Po zejściu do wioski poszliśmy obejrzeć zaciszny, naturalny port, który prawdopodobnie zadecydował, że osiedlili się tutaj pierwsi mieszkańcy. Było to na przełomie XVI i XVII wieku.

FAE 510

Na skale nad wejściem do owego portu urządzono punkt widokowy. Z którego wąskie stopnie prowadziły w dół ku niewielkiej, grząskiej łączce i dalej na skały nad urwiskiem. Mój Anioł pozostał z Frankiem na górze, a ja zszedłem rozejrzeć się po dolnej partii.

FAE 505

Skały pokryte były różnobarwnymi koloniami porostów. Życie zasiedla, każdy, nawet najmniej przyjazny skrawek lądu,

FAE 514

Franek upominał się już o przysługującą mu popołudniową drzemkę, więc wróciliśmy do naszego pensjonatu. Nie bez przyjemności, bo miło było się schronić przed chłodnymi porywami wiatru i ogrzać się kubkiem gorącej herbaty.

FAE 513

O zmierzchu wybraliśmy się jeszcze raz do wioski, lecz nieco inną drogą.

FAE 516 (2)

Nie mogłem odmówić sobie przyjemności zrobienia fotografii z tablicą z nazwą miejscowości.

FAE 517

Na wschodnim skraju osady stoi kościół. Pamięta pewnie te dobre czasy, kiedy mieszkańców wsi było grubo ponad dwieście.

FAE 519

Dzisiaj z pewnością jest zbyt duży jak na lokalne potrzeby. Wystarczy powiedzieć, że w szkole w Gjógv uczy się… troje dzieci. Poczta znajduje się w prywatnym domu i jest czynna przez pół godziny dziennie, a najbliższy sklep spożywczy znajduje się w Eiði, czternaście kilometrów od Gjógv.

Po sąsiedzku, w ogrodzonym i zagospodarowanym fragmencie łąki przykuwa uwagę podświetlona rzeźba.

FAE 520

Matka z dwójką dzieci wpatrują się w dal próbując dostrzec powracającego męża i ojca. Być może już wiedzą, lecz nie chcą się pogodzić z tą wieścią, a może to dopiero pełen niepewności niepokój, który znajdzie wkrótce tragiczne potwierdzenie. On nie wróci. Zachłanne morze odebrało jeszcze to ludzkie życie. Z tyłu, za rzeźbą umieszczono tabliczki z nazwiskami nieszczęśników i datami ich śmierci. Pierwszego listopada zapłoną tam znicze.

FAE 518

Po zmroku temperatura opadła zdecydowanie, a wiatr się wzmógł. Fajnie było móc iść na kolację i schronić się przed zimnem. Zasłużyliśmy wszyscy.

FAE 506

FAE 515

I tylko żal, że następnego dnia rano trzeba będzie ruszać w dalszą drogę. Następny nocleg już w okolicy lotniska.  

Szczecin, 29.10.2017; 01:30 LT

Komentarze