Jesteśmy tu. Na skalistych wyspach mniej więcej w połowie odległości pomiędzy Norwegią a Islandią. Zobaczyć Wyspy Owcze było od zawsze moim marzeniem, które teraz właśnie się spełnia.
Jak to u nas bywa, jeździmy tam, gdzie upolujemy okazję. Taka trafiła się w czerwcu. Bilety kupione na październik. Niby długi okres oczekiwania, lecz nauczyliśmy się już, że to tylko złudzenie. Czas biegnie tak szybko, że bardziej od dłużącego się oczekiwania doskwiera ten przyjemny dreszczyk niepokoju: „o rany, to już za kilka dni, a jeszcze tyle spraw do załatwienia”.
Tym razem niepokój był szczególny. Franek zdążył, co prawda zaliczyć już kilka podróży pociągiem, lecz za granicę i na dodatek samolotem, miał lecieć po raz pierwszy, W sam raz na celebrację połowy pierwszego roku życia. Jak zniesie podróż? Jak my damy radę? Pytań i wątpliwości było dużo, lecz stwierdziliśmy, że jeśli nie spróbujemy to nigdy się nie dowiemy, a stara podróżnicza zasada mówi, że najtrudniejsze tak naprawdę jest zamknięcie za sobą drzwi od mieszkania. Potem w każdej sytuacji znajdzie się jakieś rozwiązanie.
Późnym wieczorem w przeddzień wyjazdu pakowaliśmy jedyną walizkę. Jedyną, bo przecież był jeszcze wózek. Połowa jej przestrzeni dla Franka, a połowa musiała wystarczyć nam. I nagle okazało się, że bez wielu rzeczy, które zabieraliśmy do tej pory tak naprawdę możemy się obejść. Gdybyśmy zawsze tak się pakowali, moglibyśmy bez problemu jeździć tylko z bagażem podręcznym.
W piątek trzynastego października wyruszyliśmy w kierunku Szczecina i Berlina.
Wieczór spędziliśmy już w stolicy Niemiec. Nie, nie rzuciliśmy się w wir zwiedzania. Trochę inne priorytety, bo Franek przecież przed dwudziestą powinien już zasnąć w swoim łóżeczku, a i my czuliśmy trochę w kościach dotychczasową podróż, bo to nie te czasy, kiedy można było po prostu się zdrzemnąć i obudzić przed przyjazdem na miejsce. Znaleźliśmy jednak chwilę na krótki spacer, a nawet i na kawę na świeżym powietrzu
Nazajutrz czekały nas loty najpierw do Kopenhagi, a potem do Vagar na Wyspach Owczych. Z Berlina do Kopenhagi leci się krótko. Samolot nieduży, a i tak wolnych miejsc dość. Dla odmiany na Wyspy Owcze leciał wielki A320, i na dodatek wypełniony do ostatniego miejsca.
Cały lot minął spokojnie oprócz podejścia do lądowania. Wiała siódemka w skali Beauforta i turbulencje przed samym dotknięciem pasa podniosły nam adrenalinę.
Budynek terminalu lotniska Vagar jest kameralny, lecz nowoczesny. Widać, że stosunkowo niedawno oddany do użytku. Formalności przy wynajmie samochodu jednak odbywały się w sposób tradycyjny, czyli za pomocą kartki papieru oraz długopisu. Trochę to trwało. Kiedy wyszliśmy na parking odszukać nasze auto, było już zupełnie ciemno. Nadal wiało mocno i chociaż temperatura wynosiła +9°C, to odczuwalna, była dużo niższa. Przyjemnie było zamknąć drzwi od auta i cieszyć się ciepłem. Czekało nas 45 kilometrów jazdy do Thornshavn. Nie był to dystans szczególnie wielki, ale okoliczności stresujące. Nowe auto, które dopiero poznawałem, nieznany górzysty teren, którego stromych stoków domyślałem się po barierkach odgraniczających nas od przepaści no i wreszcie szalejący wiatr oraz ciemności panujące dookoła. Z ulgą przyjąłem tabliczkę z oznaczającą początek miasta. Dochodziła dwudziesta pierwsza, czyli dwudziesta druga czasu polskiego. Franek już dawno zasnął w foteliku i nawet nie obudził się, gdy przekładaliśmy go do łóżeczka. Nam też niczego więcej oprócz snu nie było potrzeba. Padliśmy błyskawicznie, zadowoleni, że nazajutrz nie musimy wcześnie wstawać (o ile Franek pozwoli) i, że nie musimy przejmować się żadnymi rozkładami jazdy. Franek oczywiście obudził się tradycyjnie o siódmej polskiego czasu, czyli w głębokich ciemnościach o szóstej rano czasu lokalnego, a le po zaspokojeniu głodu przysnął jeszcze, a my razem z nim. Była dziewiąta i zupełnie widno, kiedy obudziliśmy się ponownie. Za oknem widok na morze i na ciężkie, ciemnoszare chmury, z których padał silny deszcz. Pada tu przez 209 dni w roku, więc żadna niespodzianka, ale przecież nie po to tu przyjechaliśmy, żeby siedzieć w domu.
Pojechaliśmy do Kirkjubøur. W średniowieczu była to jedna z najważniejszych miejscowości archipelagu i prężny port. Była siedzibą biskupów diecezji obejmującej Wyspy Owcze. Wzniesiono tutaj katedrę. W czasach reformacji biskupów wygnano, a katedra popadła w ruinę.
Dziś o dawnej świetności przypominają jedynie fragmenty ozdób na surowych, kamiennych murach.
Obok wzniesiono nowy kościół.
Zgodnie z protestancką tradycją wnętrza proste i ascetyczne. O tym, że mury są niewiele młodsze od katedry świadczy zarówno ich grubość jak i identyczny styl budowania, o którym napiszę za chwilę.
Miasto jednak podupadało, a ogromny sztorm, który w XVI wieku nawiedził to miejsce i dosłownie zmył większość domów, dopełnił dzieła zniszczenia. Kirkjubøur już nigdy nie powrócił do dawnej świetności, a obecnie wieś zamieszkują 74 osoby. Ich historię piszą kamienne tablice nagrobków przy kościele.
Zachował się tutaj jeden z najstarszych, zamieszkałych domów na świecie. Pochodzi z XI wieku, a przynajmniej z tego okresu pochodzą kamienne mury, charakterystycznie budowane z ogromnych kamieni, pomiędzy którymi przestrzenie wypełniały płaskie łupki.
Drewno może być nowsze. Na wyspach ten rodzaj budulca nie występuje zupełnie. Skały porośnięte są trawami i mchami. Największe dziko żyjące zwierzęta to zające. Dlatego coś, co dziś wydaje się oczywiste – deski używanie do wykończenia wielu budynków, w średniowieczu stanowiło nie lada luksus. Zazwyczaj używano do budowy tego, co wyrzuciło na brzeg morze. Zapewne i dlatego dachy zamiast słomą, jak miało to miejsce w kontynentalnej Europie, tutaj kryje się darnią. Zielone poszycia stały się symbolem Wysp Owczych.
Najstarszy dom można zwiedzać. Nie ma kasy. Wisi kartka, żeby 30 koron duńskich wrzucić do puszki w ramach gratyfikacji. Wrzuciliśmy i weszliśmy do środka. Na kolana nie rzucało, bo był tam zbiór raczej dość przypadkowych eksponatów mających nadać miejscu ducha skansenu, lecz warto było zobaczyć dom od środka.
W drodze powrotnej zaparkowaliśmy już przed hotelem, a na piechotę udaliśmy się do latarni morskiej na pobliskim forcie, który strzegł wejścia do portu odkąd miasto złupili piraci.
Z umocnień rozpościera się piękna panorama portu i miasta.
Natomiast w zabudowaniach fortu także dominuje zielona darń.
Jak na pierwszy dzień na wyspach, wystarczyło. Ulewny deszcz zamienił się w mżawkę, więc może chociaż na trochę padać przestanie.
Thorshavn, 15.10.2017; 23:20 LT