WYJŚCIE Z NORFOLKU

Za czasów komuny Norfolk był niedostępny dla naszych marynarzy. Pamietam z opowieści kolegów, że gdy jakiś statek PŻM zawijał do tego portu, an burcie miała prawo pozostać tylko minimalna obsada, pod obserwacją Coast Guardu, a pozostali członkowie załogi byli na czas wyładunku statku internowani w jakimś hotelu. Mieli tam wszystko co potrzeba do życia, a jedyną niedogodnością był zakaz opuszczania budynku. Nie musze dodawać, że jakoś nikomu to specjalnie nie doskwierało i nawet z pewna przyjemnością udawali się na dwu-trzydniowe wakacje – odmianę w stosunku do statkowego życia.

Wszystko za sprawą wielkiej bazy marynarki wojennej. Amerykanie dbali, by przybysze z nieprzyjaznego obozu, nie oglądali zbyt wiele.

Dziś to już przeszłość. Norfolk dostępny jest dla nas jak każde inne miasto. I dobrze, bo statki mojego obecnego pracodawcy zawijają do tego portu regularnie, więc mielibyśmy problemy z ich eksploatacją. Dowozimy węgiel do jednej z tamtejszych elektrowni. Podróże jak każde inne, ale wyzwaniem jest tu ostatni odcinek. Elektrownia wybudowała swoją własną keję przy szlaku wodnym który akurat tutaj zakręca pod kątem jakichś 120˚. Nawet jadąc ulicą samochodem, trzeba mocno uważać przy tego typu manewrach, a co dopiero przy prowadzeniu posiadającego dużą bezwładność cielska oceanicznego statku o długości niemal dwustu metrów i wyporności ponad czterdziestu tysięcy ton. Akurat na tym zakręcie szlak ów przecina szosa oraz linia kolejowa, więc zbudowano tam dwa mosty. Oczywiście nie teraz, lecz przed kilkudziesięciu laty, kiedy elektrownia nie myślała jeszcze o przyjmowaniu statków takiej wielkośći. Były projektowane pod znacznie mniejsze jednostki.  Statek taki jak nasz, jeśli już pokona tę przeprawę i zacumuje przy elektrowni, nie ma możliwości aby się potem odwrócić. Jest po prostu zbyt wąsko. Dlatego w drodze powrotnej musi ów newralgiczny zakręt pokonać… tyłem. Tak dla zapewnienia kapitanowi i załodze odpowiedniej dawki adrenaliny.

W deszczowy, poniedziałkowy poranek rozpoczęła się kolejna tego typu operacja. Holowniki podały swoje liny na statek, mosty zostały otwarte i ruszyliśmy.

Wąska gardziel przesmyku między podniesionymi przęsłami zbliżała się szybko.

Kluczem do sukcesu było ustawienie statku w osi tego przejścia i urzymanie takiej pozycji dopóki nie miniemy mostów. Ostry zakręt w połączeniu z długością statku sprawiały, że nie było to takie proste. Kiedy rufa wślizgiwała się między przęsła, dziób tylko metry dzieliły od pobliskiego brzegu. I odwrotnie: kiedy dziób mijał ostatnie przęsła, trzeba było natychmiast wykonać ostry zwrot, by rufa nie uderzyła w pobliską keję.

Dwóch pilotów i kapitan obserwowali dystans między przyczułkami mostu a burtą. Przejście wymagało niemalże chirurgicznej precyzji.

Most był dosłownie na wyciągniecie ręki.

Metr po metrze przesuwalismy się przez przesmyk.

Na szosie tymczasem zdążył się utworzyć ogromny korek.

W końcu, gdy tylko dziób minął przyczółki mostu drogowego rozpoczął się wspomniany wcześniej gwałtowny zwrot, by uniknąć uderzenia rufą w pobliską keję.

Zanim zakończyliśmy, most drogowy został już opuszczony i samochody mogły wznowić swoją jazdę.

My, płynąc ku ujściu mijaliśmy kolejne okręty wojenne, w tym zawsze budzące zaciekawienie lotniskowce.

Na koniec minęliśmy też t.zw. waterfront, czyli wodną wizytówkę miasta – miejsce które jest obowiązkowym punktem odwiedzin wszystkich turystów, terenem z  przystanią stateczków pasażerskich, pasażami, muzeum i nowoczesną architekturą.

  

Potem zaś już tylko zamglone pirsy pełne szarych, wojennych okrętów w oddali i otwarty Atlantyk.

Atlantyk, 27.11.2009, 08:00 LT

Komentarze