Słowiński Park Narodowy z jego ruchomymi wydmami intrygował mnie od zawsze, to znaczy od czasów kiedy w ostatnich klasach podstawówki na dobre oddałem się turystycznej pasji. I wstyd się przyznać, nigdy jakoś nie było mi podrodze, żeby tam się wybrać. Nawet jeśli przypadkiem trafiłem do Łeby albo do Ustki, to i tak zazwycaj na krótko. Zbyt krótko by pójść na wydmy.
Tym razem nasz walentynkowy pobyt w Rowach miał wreszcie zatrzeć tę białą plamę na mapie moich wędrówek. Przynajmniej symbolicznie. Postanowiłem i przekonałem Anioła by wybrać się na Wydmę Czołpińską, znajdujacą się u nasady mierzei pomiędzy Bałtykiem a Jeziorem Łebsko.
Dzień był mroźny, a wiejący od morza wiatr potęgował uczucie chłodu. Na szczęście w samochodzie, którym dojechaliśmy do Czołpina było przyjemnie ciepło, a dopóki szlak wiódł lasem, byliśmy osłonięci zarówno przez drzewa jak i wał owej wydmy przed nami, którego jeszcze nie widzieliśmy. Większa część wędrówki przez las to było ślizganie się jak na lodowisku. Kałuże na drodze oraz stojąca wśród drzew woda (nie wiedziałem, że znaczną część tego obszaru zajmują torfowiska) sprawiały, że momentami sunęliśmy po gładkim lodzie kilkanaście albo i kilkadziesiąt metrów. Jak ludzie będą tamtędy chodzić gdy zaczną się roztopy?
W końcu zza drzew zaczęła prześwitywać żółtawa góra piachu. Jeszcze chwila i stanęliśmy przed nią.
Była wysoka jak na nadmorskie standardy. Szybko znaleźlismy się ponad wierzchołkami drzew. A dalej jak okiem sięgnąć rozciągały się piaski, porośnięte tu i ówdzie kępami traw. Wśród nich prowadził szlak wytyczony drewnianymi palikami, między którymi rozciągnięto liny. I bardzo dobrze, bo zapewne latem przewijają się tamtędy tłumy, które stratowałyby wydmy, gdyby je puścić samopas. Tego dnia na szczęście spotkaliśmy tam tylko dwie osoby.
Z tabliczki przy jednym z takich słupków dowiedziałem się co nieco o gatunkach traw porastających wydmy. Wśród nich znajduje się popularna w Europie jak i w Ameryce Północnej piaskownica zwyczajna (ammophilia arenaria), która zalicza się do t.zw. roślin pionierskich, czyli tych, które jako pierwsze zasiedlają nagie, nadmorskie piaski. Ich korzenie stabilizują położe i umożliwiają tworzenie się wydm. Oczywiście, takie ustabilizowane podłoże przestaje wędrować. Wśród wydm Słowinskiego Parku Narodowego zauważyć można wiele t.zw. ostańców, czyli stromych pagórków powstałych wskutek przeniesienia przez wiatr niezwiązanego piasku w inne miejsce, i pozostaniu takiego związanego przez korzenie fragmentu, zwanego właśnie dlatego ostańcem. Raz zasiedlone, stają się stopniowo celem kolonizacji przez kolejne rośliny. Na czubku jednego z nich zobaczyliśmy nawet dzielnie walczącą o przetrwanie, wysmaganą przez wichry sosenkę.
Co mnie najbardziej zaskoczyło podczas tego spaceru, to rozległość owej wydmy. Wyobrażałem sobie ruchome piaski jako pojedyńcze, wysokie pagórki gdzieś na plaży, a tymczasem po wyjściu z lasu szliśmy, szliśmy, a morza wciąż nie było widać.
– Tyle lat mieszkałam stosunkowo niedaleko, a nie wiedziałam, że mamy prawdziwą pustynię w pobliżu – powiedział Anioł.
Rzeczywiście, krajobraz bardzo przypominał pustynię.
W końcu wreszcie pokazało się morze.
Wcale jednak nie u podnóża piasków, lecz gdzieś daleko, za następnym lasem. Sam fakt, że je widzieliśmy, był możliwy dzięki temu, że znajdowaliśmy znacznie powyrzej wierzchołków drzew, co świadczy o wysokości tej wielkiej masy piachu. Ponoć na terenie Słowińskiego Parku Narodowego ruchome wydmy wznoszą się na 30-45 metrów nad poziom morza. Paliki znaczyły drogę w kierunku owego nadmorskiego lasu, lecz my postanowiliśmy zawrócić, by zdążyć na zarezerwowany na późne popołudnie relaksacyjny masaż w miejscowym spa.
Przed nami znów rozciągała się pustynia.
Wiatr na wzgórzach i mróz doskwierały, ale wkrótce znów skryliśmy się w lesie. Do hotelu wróciliśmy niemal w ostatnim momencie i trzeba przyznać, że godzina masażu od palców u nóg po skronie i powieki w wykonaniu pań z Bali szczególnie po takim spacerze była bardzo przyjemna.
Nazajutrz wracaliśmy do Trójmiasta, ale postanowiliśmy po drodze pojechać raz jeszcze do odkrytej podczas wycieczki do Czołpina… wędzarni ryb.
Znajduje się ona w miejscowości Gardna Wielka, nad Jeziorem Gardno.
Dobrze trafiliśmy, bo akurat wyjechały stelaże pełne świeżo uwędzonych ryb. Poprzedniego dnia oglądaliśmy szprotki, a tym razem były to jakieś tuńczykowate, oraz halibuty.
Zapytalismy panią, która zdejmowała dla nas z haków świeżutkie sztuki, czy wędzą ryby bałtyckie?
– Bałtyckie też, ale skupujemy przede wszystkim te łowione gdzie indziej. Wedzarnia musi stale pracować by zarabiać. Te ryby, które teraz wynieśliśmy pojadą zaraz do Wrocławia. Węgorze natomiast są stąd, prosto z naszego jeziora.
Kupiliśmy trochę tego i tamtego, a potem pojechaliśmy nad jezioro ucztować. Zatrzymaliśmy się nad samym brzegiem i tam odłupywaliśmy pachnące dymem mięso zajadając się do syta.
Czy to wcześniejsza odwilż, czy niedawna cofka sprawiły, iż poziom wody w jeziorze wyraźnie się podniósł. Lód skuwał rosnące nad brzegiem drzewa.
Czy był mocny? Hm, ten na kałużach w lesie trzeszczał czasem pod moim ciężarem. Na jeziorze zaś widzieliśmy jeżdzących na łyżwach dorosłego i dziecko. Być może to ojciec z synem. Ja bym się bał.
Najedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie musieliśmy się bardzo spieszyć bo czasu było dość, lecz i tak (a może właśnie dlatego) w ostatniej chwili zdążylismy na środową lekcję tanga.
Gdynia; 20.02.2011; 23:50 LT