Wychowanie nocą

Najpierw miało być deszczowo juz od niedzielnego popołudnia, ale prognozy się zmieniły i deszcz przesunieto na poniedziałkowy wieczór, o czym jeszcze dziś rano informowała radosnie Trójka.

W całym kraju będzie upalnie, około  trzydziestu stopni. Tylko na Pomorzu Zachodnim i w Wielkopolsce około dwudziestu pięciu – dwudziestu siedmiu, a nad samym morzem w Świnoujściu około osiemnastu…

Jeżeli tak, to nie ma sensu brać marynarki, pomyślałem. Zostawiłem ją w szafie, a wraz z nią klucze od biura, o czym przypomniałem sobie w połowie drogi. Na szczęście otworzyła mi pani sprzątaczka. Inaczej siedziałbym pod drzwiami pół godziny, bo ja jestem pracowity pracownik – przychodzę wcześniej i wychodzę później J

A potem zaczęło się chmurzyć, grzmieć, lunęło deszczem, a słupek rtęci niemal walnął o glebę, zatrzymując się na czternastu stopniach. Prawdę mówiąc, nie widziałem tego słupka rtęci, ale kiedy zziębnięty i przemoczony próbowałem dostać się do samochodu, ta sama Trójka podawała, że w Gdańsku właśnie jest czternaście stopni, więc w Gdyni pewnie też. Już przeprosiłem marynarkę i wisi gotowa do jutrzejszego wyjścia. Przynajmniej kluczy nie zapomnę.

Dzieciaki pożegnałem wczoraj wieczorem na dworcu autobusowym. Eskortowałem je jeszcze kilkanaście minut, aż do rozjazdu na rogatkach Szczecina. Ich autobus skręcił na południe, a ja na północny wschód. Jechało mi się wyjatkowo dobrze, głównie za sprawą radiowych audycji. Najpierw do północy słuchałem radia Bis i dyskusji o granicach posłuszeństwa wobec rodziców, a od północy w Trójce rozmów o poświęceniu się przy wychowywaniu dzieci. Nawet dodzwoniłem sie do studia, ale mój zestaw słuchawkowy był zbyt marnej jakości i dostałem propozycję: słuchawka do ucha zamisat zestawu albo rozłączenie. Wybrałem to drugie. Kiedy audycja się kończyła, dojeżdżałem do Gdyni i uświadomiłem sobie, że ani razu nie zatrzymałem się na kawę. Gdyby nie radio, narstająca senność nie pozwoliłaby mi na jazdę bez odpoczynku.

Przerwałem na chwilę pisanie, bo mistrz Leonard Cohen zaczął śpiewać jedną z moich ulubionych piosenek i musiałęm jej wysłuchać w skupieniu oparty w fotelu, z zamkniętymi oczami i z rękami skrzyżowanymi za głową.

Cała moja wczorajsza podróż kręciła się więc wokół relacji rodziców z dziećmi, co korespondowało znakomicie z moim nastrojem po świetnym weekendzie.

Pierwsza audycja dotyczyła zakazów i nakazów kojarzonych głównie z rolą ojca w rodzinie. Co ciekawe, wiele stosunkowo młodych osób (między dwudziestką a trzydziestką) dzwoniło bądź pisało o swoim buncie w wieku dojrzewania i o problemach ze zbyt surowym ojcem, któremu teraz, z perspektywy kilku-kilkunastu lat wyrażały swoje podziękowanie. Gotów byłbym popaść w kompleksy, bo ja nigdy takim surowym ojcem nie byłem i wskazywałoby to, że moje dzieci wyprowadzę na manowce. Na szczęście w życiu nie ma uniwersalnych recept. Ja wybrałem drogę dialogu i mam cichą nadzieję, ze okaże się skuteczna. Na filmach się udawało. Pocieszyła mnie jedna z wypowiedzi: „nie zbuduje się autorytetu zakzami i nakazami, których adresat nie rozumie”. Odetchnąłem z ulgą.

Trójkowa audycja traktowała o poświęceniu. Prowokowała. Moim zdaniem rozpamiętywać swoje poświęcenie dla wychowywania dzieci, to tak jakby opowiadać ileż to wyrzeczeń kosztował nas bal sylwestrowy – i wydatek na kreację i nieprzespana noc i rzeczywistość trochę inna od wymarzonej. Mieć i wychowywać dzieci to najwspanialsza przygoda. Ci, którzy to czują w ogóle nie zastanawiają się co „poświęcili”. Ci zaś, dla których dzieci z rozmaitych powodów stały się złem koniecznym, nigdy na prawdziwe poświęcenie się nie zdobędą. Świadczą o tym osamotnione, zapomniane dzieci, posiadające fizyczne rodziny, w których rodzice myślą przede wszystkim o sobie. Jak można w ogóle mysleć o jakimkolwiek poświęceniu gdy tyle dostaje się w zamian? Gdyby nie dzieciaki, nigdy nie poznałbym Muminków, których w swoim dzieciństwie nie przeczytałem, a dla naszych były żelazną pozycją i znaliśmy je wszyscy prawie na pamięć. Ile spacerów, zbierania liści, kasztanów, muszelek, kamyków… Ile wyklejanek, kolaży, rysunków… ile wyjść do kina i do teatru… Ile konkursów rozmaitych… I ile prześmiesznych głupotek tak charakterystycznych dla kilkulatków. Jedną z najzabawniejszych zafundowała mi w pewna niedzielę Paulina. Miała wtedy niecałe trzy lata. Zabrałem ją na mszę do szczecińskiej katedry. Chodzi, przygląda się ścianom, na której wiszą obrazy stacji Drogi Krzyżowej. Wpatruje się dłużej na jeden: „Jezus z krzyża zdjęty”. I nagle odwraca się do mnie, pokazuje go palcem i woła na cały kościół:

– Tata! Bozia się urwała!

Długo, długo by pisać co zawdzięczam dzieciom, a w ogóle nie sposób sobie wyobrazić jaki sens miałoby moje życie, gdyby ich nie było. Są moim sylwestrowym balem, wielką przygodą, podróżą w nieznane. Oby tylko nie przewróciło im się w głowach podczas buntu, przez który każdy nastolatek musi przejść i oby mogły cieszyć się zdrowiem. Reszta będzie ok.

 

Gdynia, 30.05.2005

Komentarze