WRESZCIE TO, CO LUBIĘ NAJBARDZIEJ

 

To jeden z tych pięknych dni, kiedy zostawia się za sobą wszystkie problemy i wraca do domu. Szkoda, że nie na urlop lecz za biurko, ale dobra i taka odmiana. Zazdrość mnie tylko bedzie zżerać, kiedy za oknem będę widzieć te tłumy wczasowiczów na plaży.

Remont skonczylismy wczoraj o północy. Potem jescze trzeba było podpisać listę wykonanych prac, która dziwnym zbiegiem okoliczności zazwyczaj jest znacznie większa niż w rzeczywistosci. Nauczyłem się już,ze w takich przypadkach nieocenione są zdjęcia, a aparaty cyfrowe ze swoimi mozliwościami wykonywania setek zdjęć bez żadnych praktycznie kosztów są w takich przypadkach rewelacyjnym narezędziem. Nie rozstaję sie z aparatem ani na godzinę. Wszystko co robię, jest udokumentowane i fotografie czekają by świadczyć kiedy zajdzie potrzeba. Podczas ostatniego miesiąca zrobiłem ponad dziewięćset zdjęć. W tej sytuacji największym problem staje się zapamiętanie gdzie czego szukać.

– Światła do oświetlenia ładowni i pokładu: 40 lamp po 500W każda, 34 dni… – czytałem w rachunku i od razu adrenalina mi skoczyła – Jakie czterdzieści?!

– Czterdzieści! Tyle było! – upiera się przedstawiciel stoczni.

– Nieprawda!

– Prawda! – ripostuje. No i pat, bo wszystko juz zdemontowane, a sprawdzić się nie da. Stoczniowiec już jest w ogródku, już wita się z gąską i zadaje ostateczny cios:

– Nad każdą otwartą ładownią były po cztery lampy! I jescze po cztery na pokrywach zamkniętych!

Otwieram folder ze zdjęciami. Mam parę ogólnych ujęć z wysokości. Widać kilka ładowni i pokład.

– To teraz pokaż mi te cztery lampy nad każdą ładownią.

– Jedna, eee…. Zaraz zaraz…. Druuuuuugaaaa…

– Jaka druga ? To nie lampa, to kawałek rury. Oto powiększenie.

– No tak. Jedna. Przepraszam, ale brygadzista mi podał, że było czterdzieści. Jutro go ochrzanię.

– Ochrzań go! – udaję że wierzę w jego oburzenie.

A potem zaczyna się kolejny temat i podobna historia..

O drugiej w nocy bylem w hotelu. Mimo zmęczenia nie mogłem zasnąć. Chyba reise fieber. Kiedy w końcu mi się to udało, zadzwonił  budzik nastawiony na szóstą trzydzieści. Nieprzytomny powlokłem sie na śniadanie, a potem na krótki spacer po miasteczku, którego wcześniej nie było dane mi oglądać. Po drodze zaliczyłem fryzjera. Jak zwykle cała celebracja, w której strzyżenie jest czynnością zajmującą chyba najmniej czasu. Mycie głowy połaczone z obowiązkowym masażem skroni, uszu, powiek, karku wprawiło mnie w tak błogi nastrój, że przysypiałem na moment na fotelu, co urodziwą młoda fryzjerkę bardzo rozbawiało.

– Where wre you from? – Zapytała kiedy na moment otworzyłem oczy.

– From Poland,

– From where?

– Poland!

– Pola? – roześmiała się i zaczęła cos zawzięcie tłumaczyć swoim współpracownikom. Co chwilę w tym wywodzie przewijało się tajemnicze dla niej słowo Pola, po którym zawsze wybuchala jeszcze wiekszym smiechem. Niestety, nie wiem dlaczego.

– Do you speak Chinese? – zapytała.

– No.

I na tym urwała sie nasza dalsza konwersacja, bo panienka z kolei poza kilkoma słowami nie znała angielskiego.

– Sixty five yuan – powiedziała jednak całkiem płynnie po angielsku na koniec.

– What? Sixty five???? Too much!

– Not too much! Not too much! – powtarzała.

Oj durny ja durny. Jeszcze raz dałem sie nabrać bo nie zapytałem o cenę na początku. Sześćdziesiąt pięć yuanów to około dwadzieścia pięć złotych. Nawet w Polsce nigdy mnie na tyle nie skasowali. Pomyślałem jednak, że w Polsce u fryzjera masażu nikt nie serwuje, a poza tym z moją czupryną składającą się z kilku rachitycznych włosków taki rachunek za strzyżenie brzmi niemal jak komplement. Moze to z grzeczności i uprzejmości tyle zażądali? Nie kłóciłem sie więc lecz wróciłem do hotelu, a stamtąd do stoczni na dyskutowanie o rachunkach. Rozpocząłem o dziewiątej, a zgodę osiagnęłiśmy za  kwadrans trzecia. Niby nic szczególnego, ale o trzeciej miał przyjechać po mnie samochód. Musieliśmy zdążyć dojechać na prom odpływający o wpół do czwartej. Dobrze, że byłem z grubsza spakowany. Reszte rzeczy dorzuciłem do walizki między składaniem rozmaitych podpisów.

Na prom zdążyłem, wiec tym razem nikt motorówki aranżowac mi nie musiał. Potem jeszcze tylko pięć godzin jazdy samochodem i dotarłem na lotnisko Pudong w Szanghaju. Mój samolot jest już podstawiony i za półtorej godziny poniesie mnie w kierunku Europy.

Żegnajcie Chiny. Na dwa tygodnie.

Szanghaj, 01.08.2007; 22:20 LT

Komentarze