WRACAM DO SZCZECINA

Koniec. Jestem już na lotnisku i za dwie godziny wyruszę w podróż via Frankfurt i Berlin do Szczecina. Jeszcze raz poszło dobrze. Czuję jak uchodzi ze mnie powetrze. Emocje opadają i najchętniej położyłbym się spać. Odeśpię w samolocie. Albo i nie odeśpię jeśli książka o Henryku VIII mi na to nie pozwoli. To pod wpływem „Kochanic króla” odszukałem zakurzony lekko egzemplarz, który dostałem kiedyś w nagrodę. Jeszcze raz okazuje się, że książka to doskonały upominek. Dochodzę właśnie do arcyciekawego momentu w dziejach, kiedy zaniepokojony brakiem następcy król poważnie rozważa możliwość rozwodu z Katarzyną Aragońską. Jednak nawet król potrzebuje kruczków prawnych i taki znajduje. Poślubił bowiem hiszpańską wybrankę, która wcześniej była żoną jego brata. Artur, starszy brat Henryka miał bowiem przejąć koronę po ojcu, Henryku VII. Umarł jednak niedługo po slubie i legły w gruzach hiszpańsko-angielskie plany związane z tym małżeństwem. Papież jednak udzielił dyspensy i młodą wdowę poslubil jeszcze młodszy brat zmarłego. Teraz, po latach, burza mózgów króla i jego doradców wymysliła argument, że w myśl prawa kanonicznego papież nie miał prawa takiej dyspensy udzielić, więc małżeństwo od początku było nieważne. Proces byłby zapewne formalnością, bo Henryk VIII był pobożnym obrońca wiary kataolickiej i zawsze stawał po stronie papieży. Z pewnością mógł liczyc na przychylność głowy kościoła. Niestety, w owej chwili papież po ataku, zdobyciu i splądrowaniu Rzymu przez wojska cesarza Karola V znajdował się w hiszpańskiej niewoli i wiadomo było, że o unieważnieniu dyspensy Henryk VIII nie ma co marzyć. Anna Boleyn zdobywa coraz mocniejszą pozycję, król nie może tracić czasu na oczekiwanie, a papież jest ubezwłasnowolniony. Zbliża się przesilenie, które doprowadzi do schizmy. O tym przeczytam już w samolocie.

Jak już wspomniałem, przeczytam na spokojnie. Vancouver jest pięknym portem, ale niestety ma jeden z najbardziej zdegenerowanych systemów pracy na świecie. Nie przesadzam. Na całym swiecie jest bowiem znany w srodowisku marynarskim jako port, którego pracownicy moga napsuć wyjątkowo dużo krwi. Jest to klasyczny przykład do czego może doprowadzić wszechwładza związków zawodowych. Nie jestem przeciwko związkom, lecz przeciwko wszechwładzy. Czyjejkolwiek.

Mając tak mocną pozycję, robią niemalże co zechcą. Dniówka zaczyna się od inspekcji sprzętu i każdy, njadrobniejszy defekt – nieważne prawdziwy czy wydumany, skutkuje przerwą. Załoga statku poprawia niedociągnięcia, a tymczasem dokerzy ze śmiechem dyskutują przy kawie o rozmaitych sprawach. Dniówkę płaci klient, czyli armator statku, dlaczego więc nie brac pieniędzy za darmo. Wielkorotnie dostawałem furii w tym porcie i walczyłem o swoje, ale wtedy pomiedzy nas wkraczał czarterujący. Konkurencja jest duża, a nawet jeśli wygra się jedną bitwę to dokerzy zapamiętają policzek i przetrzymają pod pretekstem usterek nastepny statek tak, że odechce się walki. Wszyscy więc biją czołem i nie boją się wychylać. Płaczą i płacą. A przecież w siostrzanym pod względem siły związków zawodowych porcie Kitimat, położonym dalej na północ dochodziło nawet do takich absurdów, że dokerzy przyjęli jedną albo dwie cumy na dziobie i… żadnej następnej. Pozostawili statek w niezacumowany, pozostawiony samemu sobie, bo akurat minęła siedemnasta i skończył się ich dzien pracy. O bezpieczeństwie nikt nie pomyślał.

Moja wizyta na burcie miała na celu dokonać inspekcji dźwigów, pokładów, lin, haków i.t.p. oraz wykonanie ewentualnych poprawek jeśli będzie trzeba. Potem zaś miałem pilnować, aby nie było wpadki.

We wtorek nad ranem dotarliśmy do portu. Widok na downtown, mieniący się wszystkimi kolorami neonów robił wielkie wrażenie.

Z terminalu przy, którym zacumowaliśy mozna było nadal oglądać na tle blednącego coraz bardziej nieba.

O ósmej stanęliśmy do walki. Była to prawdziwa batalia wojenna. Wszyscy mieli rozpisane role – kto gdzie stoi i jakie ma zadanie. Chodziło o to, by nawet w przypadku jakichś zarzutów usuwac je od ręki. Godzina przestoju to 2000 USD wypłacane samym dokerom, nie licząc pozostałych strat i roszczeń czarterującego. Adrenalina więc szumiała w żyłach aż miło. I… udało się! Nie było zastrzeżeń! To znaczy było jedno, ale dopiero następnego dnia. Dźwigowy zgłosił, że fotel w kabinie suwnicy ma zbyt miękkie siedzenie, więc po jakimś czasi boli go w krzyżu. Zaradziliśmy temu. Bosman podłożył pod obicie siedzenia kawałem sklejki.

Dalej nie napiszę po za pięć minut zaczyna się boarding. Może później, jeśli nie przytłoczy mnie nawał następnych zdarzeń do opisania.

No to w drogę! Poraz kończyć tę podróż dookoła świata. Jak się pospieszę, to zdążę zobaczyć jeszcze kawałek relacji z otwarcia Olimpiady w Pekinie.

 

Vancouver, B.C. 07.08.2008, 14:55 LT

Komentarze