Wolność w związku płci.

Dziś będzie o wolności w relacjach damsko-męskich. Inspiracją jest tekst Drexler w jej blogu. Chciałem poczatkowo dorzucic zwykły komentarz, lecz byłby prawdodpodobnie zbyt długi.

Jednym z najpiekniejszych filmów o miłości pozostaje dla mnie „9½ tygodnia”. Oprócz fascynujacych swym pięknem scen erotycznych (dla mnie niedoścignionym wzorcem jest scena karmienia przy lodówce – dynamiczna, okraszona świetna muzyką, tajemnicza i zarazem niezwykle podniecająca. Ciekawe jedynie kto potem sprzątał kuchnię J ) jest w tym obrazie zawrata historia związku, podzielona na etapy, jakich doświadczyła wiekszość z nas.

Wszystko zaczyna się od obserwacji drugiej osoby. Potem próba nawiązania kontaktu, eksplozja fascynacji (jesli nie nastąpi, to nie będzie głebszego związku) i… Nie tak szybko! Zatrzymajmy się przy owej fascynacji. Jest to najpiękniejszy okres. Nasze życie towarzyskie i zawodowe jest wystawione wtedy na poważną próbę. Wszystko bowiem przestaje mieć większe znaczenie. Umysł zostaje zdominowany przez wizerunek owej białogłowy albo rycerza, który zaczyna przeslaniać pozostały świat. Nie potrafimy ani nie chcemy uwolnić się od niego. Upajamy się swoim szczęściem. Jest to okres, kiedy dla samej obecności z obdarzoną uczuciem osobą gotowi jesteśmy zrobic wszystko i zarazem wszystko co od niej otrzymujemy sprawia nam nieopisana radość. Wtedy to często zaskakujemy znajomych odmianą swoich upodobań. Zaczynamy się interesować dziedzinami, które jeszcze przedwczoraj mieliśmy w nosie, lecz dziś są ważne, bo są ważne dla osoby bliskiej naszemu sercu. Emanuje z nas radość (tu polecam znakomicie odegraną rolę zakochanej kobiety w filmie „Nigdy w zyciu” – scena przemarszu głównej bohaterki z kwiatami przez biuro) i w ogóle same dobre uczucia, którymi chetnie dzielimy się z otoczeniem.

Odurzeni spadłym znienacka szczęsciem, jak wypalonym dopiero co jointem, nawet nie zauważamy, jak sami przekrecamy kluczyk w kajdankach założonych osobiście na przeguby własnych dłoni. Ba! Zamknięcie zamka będące aktem oddania się obiektowi naszego pożądania sprawia nam przyjemnośćv. Oto jestesmy ze soba na dobre i na złe. Na zawsze razem. Już nic nie zmąci naszego szczęścia.

Tak nam sie tylko wydaje. Kończy się okres fascynacji. Jeszcze trwa rozpaczliwe poszukiwanie nowych bodźców, ale wkrótce kochankowie zaczynaja zdawać sobie sprawę, ze to już łabędzi śpiew. Ślepa uliczka. Piosenka została wyśpiewana, jak mawiają Rosjanie.

Z oczu spada przepaska zasłaniająca istniejący wokół nas świat. Interesujący partner nadal jest interesujący, lecz nie jest już chodzącym ideałem. Juz nie wyróżnia sie tak bardzo z tłumu,  a z czasem ze zdziwieniem zauważamy,  że posiada także wady. Jesteśmy jednak „na dobre i na złe” więc odkryte wady zaczynają lekko irytować, jak świeżo odkryta niedoróbka w zakupionym dopiero co sprzęcie. Sprzet jednak można reklamować. Oddać, wymienic na nowy. Partner musi zostać i to zaczyna irytować bardziej. Coraz mocniej czujemy uwieranie kajdanek. Tym mocniej, im więcej ciekawszych postaci dookoła. Czujemy, że przepłaciliśmy za wciśnięty nam wybrakowany towar. Pojawia się zgorzknienie i coraz bardziej rozpaczliwe próby powrotu do świata wyznawanych dawniej wartości. Poszukiwanie utraconego ja. Jest to swiat niezrozumiały dla partnera (dla niego wyrzeklismy sie tej częsci siebie) więc zaczyna traktować owe poszukiwania jak zdradę. Brak tolerancji objawia się złością i odpłacaniem pieknym za nadobne, czyli podkreslaniem istniejacych różnic przy kompletnym niezauważaniu tego, co jeszcze łączy. Jeżeli wkrótce nie zdarzy się cud, dochodzi do rozstania.

Przetestowałem to na własnej skórze. Gotów byłem być do dyspozycji na każde skinienie. Stopniowo budowałem mur wokół naszego związku. Kiedy w środku zrobiło się lodowato, nie było już dokąd iść. Dawne ideały zostały wcześniej utopione w studni zapomnienia. Wracały czasem w snach i w wyrzutach sumienia o czwartej nad ranem. Próby ich odszukania polegające na podkreslaniu własnej odrębności osiagały granice absurdu. Jak ona w góry to ja na kajaki. Jak ona słuchała „Golec uOrkietrę” to ja „Brathanki”. Jak ona włączała „Trójkę”, to ja „Radio Zet”. Jak ja chciałem iśc do kina, to ona kładła się spać. W końcu nie było już wspólnych punktów. Skończyło się.

Odnalazłem dawnego siebie i… boję się, by nie założyć sobie kajdanów po raz kolejny. Puste mieszkanie powoli pokrywa kurz, domowe posiłki wypierane są przez fast foody, cisza wieczornej pustki doskwiera coraz mocniej, a jednak wciąż błyska ostrzegawcze swiatełko i morał z bajki Krasickiego: „lepszy na wolności kęsek lada jaki, niżli w niewoli przysmaki”.

Zgadzam się z wpisem Drexler, ale oprócz jednego: nie wierzę, że można zachować całkowitą wolność w związku  czy to kochanków, czy przyjaciół. Prędzej czy później nadejdzie moment, gdy staniemy przed wyborem: zranić siebie czy tego kogoś? Wolni od tego typu rozterek pozostają jedynie samotni. Co nie znaczy, ze szczęśliwi. Nie jest też wolnością „celebra drugiego człowieka”. Wprost przeciwnie, co starałem się opisać powyżej. 

Szczecin, 12.02.2005

Komentarze