Z około dwóch kilometrów skalnego uskoku, około 80 procent znajduje się na terytorium Argentyny. Tam też najlepiej podziwiać z bliska ową potęgę natury. Dlatego najpierw wyruszyliśmy na południową stronę i od parku narodowego tam zlokalizowanego rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Oczywiście nie mogło zabraknąć pamiątkowej pieczątki…
W parku wytyczono wiele szlaków i zapewne potrzeba byłoby przynajmniej dwóch lub trzech dni, by wszystko dokładnie obejrzeć.
My oczywiście, jak i większość odwiedzających Iguazu, aż tyle czasu nie mieliśmy, lecz i tak mogliśmy sobie pozwolić na wiele w porównaniu z tymi, którzy wpadają tu tylko na jeden dzień.
Przed mapą ustaliliśmy z naszą przewodniczką gdzie i kiedy się spotkamy, ponieważ my postanowiliśmy zaliczyć jeszcze rejs łodzią, a reszta w tym czasie miała przejść jeden ze szlaków pieszych.
Odkryta ciężarówka, na której ustawiono plastikowe foteliki zabrała nas na wycieczkę po dżungli, która miała zakończyć się na przystani. Przewodniczka (inna) opowiadała o otaczającej nas szacie roślinnej, o żyjących tutaj zwierzętach, a samochód przeciskał się wśród drzew rudą, krętą drogą, pełną kałuż po ostatnich deszczach.
Nagle na niewielkiej polance zatrzymał się, a przewodniczka pokazała nam ścieżkę, która prowadziła na skarpę i wiodącą w dół drogę ku przystani. Tam każdy z nas otrzymał kapok oraz wodoszczelny worek na rzeczy osobiste, a szczególnie sprzęt elektroniczny.
Początkowo spokojna rzeka zaczęła burzyć się, kipieć i prychać. Byliśmy jednak wciąż na prostym odcinku biegnącym wąwozem i co prawda pojawiały się pojedyncze wodospady, lecz nie tego oczekiwaliśmy. Aż nagle wąwóz rozwidlił się na dwie odnogi i zaczęły się widoki. Szyprowi z trudem udało się utrzymać w ryzach oszalałych z zachwytu pasażerów, którzy gotowi byli wstawać by lepiej widzieć, wyciągać z wodoszczelnych worków aparaty i robić zdjęcia.
– Nie wstawać! Wszyscy mają siedzieć! – krzyczał
– Po pierwsze macie siedzieć dla swojego bezpieczeństwa! – kontynuował – I nie wyciągajcie aparatów, ani telefonów, bo zaleje je woda. Po obejrzeniu wodospadów zatrzymamy się na spokojnej wodzie i tam będzie czas na robienie zdjęć. Powiem kiedy i na pewno każdy zdąży.
To uspokoiło trochę podnieconych turystów i mogliśmy skupić się na podziwianiu widoków.
Wprost przed nami znajdowała się Diabelska Gardziel (Garganta del Diablo). Najdziksza część kompleksu wodospadów. Z wysokości osiemdziesięciu kilku metrów wpadają tam z trzech stron w długą wąską gardziel tysiące to wody. Dno tej gardzieli trudno dostrzec, spowite mgłą rozpylonej siłą upadku wody.
Tam nie możemy wpłynąć. W prawo od Diabelskiej Gardzieli, w drugiej odnodze wąwozu, jak okiem sięgnąć masy wody spadały wokół niczym w jakimś półkolistym, pionowym amfiteatrze.
A jest po czym spadać. Progów skalnych, po których przewalają się wody rzeki jest aż 275. Ponoć Eleonora Roosevelt, żona amerykańskiego prezydenta, kiedy po raz pierwszy zobaczyła wodospady Iguazu, westchnęła tylko:
– Biedna Niagara!
Szyper tymczasem dał znać, że mamy swoje kilka minut na robienie zdjęć. Aparaty poszły więc w ruch. To już nie te czasy co kiedyś, gdy 36 klatek filmu starannie dzielono, by starczyło na każdy kawałek wycieczki. Trzeba było wybierać tylko to, co naprawdę było dla człowieka najważniejsze. Teraz migawki aparatów strzelają bez opamiętania. Jak coś nie wyjdzie, to najwyżej się skasuje.
Kiedy szał minął i migawki zaczęły być zwalniane coraz rzadziej, szyper zarządził chowanie sprzętu do worków, bo mieliśmy wpłynąć tam, skąd właśnie wracała inna łódź. W kipiel może nie tak straszliwą, jak ta diabelska, lecz także widowiskową.
Co z tego, że mieliśmy kurtki nieprzemakalne. I tak czułem jak strugi wody ciekły mi po plecach i wypływały nogawkami spodni. Przemoczone dżinsy zrobiły się ciężkie i sztywne. Na szczęście byliśmy w tropikach. Kąpiel w ubraniu mogła być nawet uznana za przyjemną. Obwiałem się tylko, jak wrócimy tacy przemoczeni. Niepotrzebnie. Gdy kilka godzin później opuszczaliśmy teren parku, ubranie było już suche, a na głowie i twarzy czułem efekt długotrwałego działania słońca.
Po wyjściu z łodzi, wytarliśmy się pobieżnie i pomaszerowaliśmy ścieżką pod górę ku górnym partiom wodospadów.
Ich wielkość z daleka łatwo może się opatrzyć i po jakimś czasie przestaje robić wrażenie. Zwłaszcza, gdy zmysły atakuje mnogość kaskad otaczająca obserwatora ze wszystkich stron. Dopiero kiedy pojawi się skala, porównanie na przykład z rozmiarami człowieka na nowo pojawiają się ciarki i ten niesamowity dreszcz najwspanialszych emocji.
Jak niewielki jest człowiek wobec takiej potęgi żywiołu widać chociażby w pamiętnych ujęciach filmu „Misja” dopełnianych jeszcze przejmującą muzyką Ennio Moricone. To właśnie wodospady Iguazu służyły jako plener do tego dzieła.
A tymczasem wystarczyło spojrzeć nieco w lewo, pod słońce, by spostrzec niezwykle wyraźną tęczę. Piękna, lecz tutaj to dość pospolite piękno. W słoneczny dzień bez większego wysiłku widuje się tęcze w rozpylonej w powietrzu wodzie.
Doszliśmy do pierwszej, niewielkiej platformy.
Twarzą w twarz z potężnym pięknem. Taka chwila, kiedy pomimo huku spadającej wody ma się ochotę co najwyżej szeptać jeśli nie milczeć. I czuć wzmożone bicie własnego serca zafascynowanego widokiem.
Za nami w dole, kolejne łodzie wpływały w strugi spadającej wody. Bazaltowe skały pokryte były soczystą zielenią tropikalnej dżungli.
To ten bazalt tworzący dzisiejsze urwiska płynął ponad 130 milionów lat temu jako produkt gigantycznej erupcji ogromnego wulkanu, być może jednej z największych w ciągu ostatnich dwustu milionów lat. Potoki magmy zalały i pokryły grubą warstwą położoną w tym miejscu pustynię. Lawa zastygła na ogromnym obszarze płaskowyżu. Owa erupcja miała zapewne związek z niespokojnym okresem wędrówki kontynentów. Był to czas, kiedy od Ameryki Południowej oddzielała się Afryka. Wybuchom wulkanów towarzyszyły wielkie trzęsienia ziemi i niektóre z nich spowodowały zapadnięcie się fragmentów bazaltowych skał. Reszty po kolejnych milionach lat dokonała woda. Wszak kropla drąży skałę. Ponoć wodospady Iguazau w formie jaką znamy powstały zupełnie niedawno w geologicznej skali czasu, bo zaledwie jakieś dwadzieścia tysięcy lat temu. Penetrująca skały woda znalazła słabsze miejsca i przez nie przebiła się, a potem już poszło. Im większa masa wody, tym szybsza erozja skał i w efekcie większe wodospady. Ponoć oryginalne miejsce, gdzie woda znalazła swoje ujście znajduje się grubo ponad dwadzieścia kilometrów w dół rzeki. Spływająca woda działa jak ogromny pilnik szlifujący skały. Przez tysiące lat kolejne fragmenty bazaltu spływały z ogromnej mocy nurtem, przez co wodospad jakby się cofał. I cofa się nadal. Ciekawe gdzie będzie się znajdować i jak będzie wyglądać za kolejne tysiąc lat?
Na górnej platformie zgodnie z umową spotkaliśmy się ponownie z naszą przewodniczką oraz resztą grupy. Stamtąd poszliśmy na polanę gdzie znajdowały się miejsca na piknik oraz rozmaite bary.
W okolicy spostrzegliśmy ostronosa chodzącego po gałęzi drzewa.
Wkrótce przekonaliśmy się, że to nie była aż tak znowu wyjątkowa atrakcja. Ostronosy bowiem dokładnie nauczyły się, gdzie ludzie spożywają posiłki i bezceremonialnie gotowe były nawet zaglądać do pozostawionych tu i ówdzie plecaków.
Te sympatyczne z pozoru zwierzaki potrafią jednak być niebezpieczne, o czym przestrzegają specjalne postery. Dokarmianie małp albo ostronosów może skończyć się poważnymi ranami od ugryzienia.
Po obiedzie specjalną kolejką pojechaliśmy dość daleko, niemalże na wschodni kraniec parku, skąd pomostem na betonowych podstawach prowadził szlak do górnej krawędzi Gardzieli Diabla.
Szliśmy nad spokojną wodą, o której nikt nie powiedziałby, że prowadzi ku śmiertelnej pułapce. Delikatny nurt rozległych rozlewisk. Żółwie wygrzewające się na brzegu.
Wokół latała niezliczona ilość motyli.
W końcu park to nie tylko wodospady. To także dżungla z jej fauną i florą. Żyją tu między innymi oceloty.
Gdyby nie nasilający się szum moglibyśmy pomyśleć, że to zwykły popołudniowy spacer nad szeroką na blisko cztery kilometry rzeką. Wydawać by się mogło, że nic tutaj nie ma. Dopiero gdy podchodziło się bliżej, odsłaniała się prawdziwa dziura w ziemi pochłaniająca wody rozlewiska. Prawdziwa gardziel diabła.
A potem już tylko można było dostać oczopląsu od podziwiania widoków. Wąski i głęboki na osiemdziesiąt dwa metry kanion zalewany był z trzech stron, by czwartą, wąskim przesmykiem odprowadzać wodne masy. Wszystko spowite wodnym aerozolem rozpylonych od uderzeń kropelek. Nie wiadomo było gdzie patrzeć najpierw.
Argentyński poeta napisał w 1950 roku wiersz o Diabelskiej Gardzieli kończąc go słowami:
Y no intentes descubrirlo con tu voz sólo inclina la frente ante este abismo que es el espejo de la palabra Dios
Co można przetłumaczyć mniej więcej tak:
I nie próbuj sam tego opisać, lecz pochyl się na skraju tej przepaści, w której odbija się słowo Bóg
Rzeczywiście, braknie słów…
Stoimy jak urzeczeni na pustej platformie widokowej. Sycimy się tą atmosferą. Niesamowity spektakl natury tylko dla nas. No, nie tylko. Jeszcze jakaś turystka prosi, aby zrobić jej pamiątkowe zdjęcie.
Robimy i wracamy. Może uda nam się zdążyć na kolejkę i zaoszczędzić pół godziny czekania. Wpadamy w ostatniej chwili, ale jacyś ludzie, z którymi przyjechaliśmy tutaj z Brazylii gdzieś zamarudzili. Czekają przed wejściem na peron zdezorientowani. Wołamy ich i w końcu nas dostrzegli.
Dzięki temu nie będziemy musieli czekać na nich na końcu trasy. Pełni wrażeń i trochę już zmęczeni wracaliśmy na brazylijską stronę. Nazajutrz mieliśmy wybrać się na oglądanie wodospadów z tamtej strony.
Gdańsk, 17.07.2017; 22:25 LT