… nigdy nie był. Tak. Stanisław Ignacy Witkiewicz nigdy w Słupsku nie był, lecz nie przeszkadza to w niczym, by właśnie to miasto mogło poszczycić się największą na świecie kolekcją obrazów tego artysty. Jest to wskazówka dla innych miejscowości, które nie zawsze mają czym zainteresować turystów, ponieważ albo historia przez duże H działa się gdzieś daleko, albo znani ludzie omijali to miejsce szerokim łukiem, a na dodatek nie zachował się żaden zabytek. Okazuje się, że można stworzyć atrakcję na bazie czegoś, co kompletnie nie miało związku z danym punktem na mapie.
Ogromny baner na słupskim blokowisku informował nas, że dotarliśmy na miejsce.
Tym samym wreszcie ziściły się plany Pauliny i Tomka by zobaczyć kolekcję. Wybierali tam się kilkakrotnie i nawet kiedy już siedzieli w pociągu i wszystko wydawało się zorganizowane, to pociąg tego dnia swój bieg kończył w Wejherowie. Tym razem wybraliśmy się do Słupska samochodem i nie było siły, by miało się nie udać.
Wkrótce byliśmy posiadaczami biletów, które kosztowały 4 złote za sztukę. W dzisiejszych czasach trudno o bardziej przystępną cenę.
Jeszcze tylko po schodach na drugie piętro Muzeum Pomorza Środkowego i już mogliśmy wchodzić.
Jak Słupsk wszedł w posiadanie tak znaczącej kolekcji 253 prac Witkacego? Banalnie. Nie Witkacy pierwszy i nie ostatni artysta, który długo pozostawał niedoceniany. Były wyjątki potwierdzające regułę, jak choćby Boy-Żeleński, który zafascynowany twórczością skandalizującego syna powszechnie szanowanego twórcy zakopiańskiego stylu w architekturze Stanisława Witkiewicza seniora, zebrał ponad sześćset prac artysty. Wszystkie spłonęły w wojennej pożodze równającej z ziemią stolicę. Po wojnie jego obrazy nie wzbudzały większego zainteresowania. Ponoć jeszcze jakieś pięćdziesiąt – sześćdziesiąt lat temu pełne ich były antykwariaty, a będący w finansowej potrzebie właściciele oddawali je niemal za bezcen. Jednym z nich był potomek przyjaciela Witakacego, Teodora Biruli-Białynickiego. Oferował prace i Muzeum Narodowemu, i Muzeum Tatrzańskiemu, lecz żadne z nich nie wyraziło zainteresowania. Jak pisze w artykule „Wieczna tajemnica Witkacego” [„Rzeczpospolita on line” 17.09.2014] Pani Barbara Chabior ofertą sprzedaży udało się dopiero zainteresować Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku. Janusz Przewoźny, ówczesny dyrektor słupskiej placówki, musiał kierować się wyjątkową intuicją i objawiać sporo determinacji, by namówić swoich szefów resortowych na zgodę na ten wątpliwy wówczas interes. W 1965 roku muzeum kupiło 110 portretów. Stanisław Szpilewski, ówczesny pracownik placówki w Słupsku opowiedział pod koniec lat 80.Joannie Siedleckiej, autorce książki „Mahatma Witkac”, jak odbywała się ta transakcja. Portretów w starym poniemieckim domu Teodora w Lęborku było znacznie więcej. Właściciele kolekcji byli bardzo wdzięczni, że mogą pozyskać pieniądze, byli w sporej potrzebie. Pani Białynicka uprosiła pracowników, by kupili od ręki jeszcze dwie prace, bo pieniądze miała dostać za kilka tygodni, a potrzebowali pilnie na przeprowadzkę. Kupujący nie wierzyli, że to ma sens, a po latach okazało się, że obaj panowie zrobili transakcję życia. Podobnie dla muzeum zakup okazał się wybitnie fartowny.
Od tego się zaczęło. Mając już dość bogaty zbiór, miasto zaczeło rozglądac się za dalszymi pracami i pozyskiwało je (najpierw hurtem, dopóki jeszcze były tanie, a potem pojedyńczo, z pomocą sponsorów) od kolejnych osób. Wśród nich na uwagę zasługuje grupa portretów będaca kiedyś własnością dentysty Włodzimierza Nawrockiego. Ów stomatolog leczył zęby artysty, a ten „płacił” mu portetami. Na jednym z nich, eksponowanym w muzeum znajduje się dedykacja: „Jak Ty mnie zęby, ja Tobie rodzinę. Ocenisz to wszystko gdy ja całkiem minę. Zęby djabli wezmą, porterty zostaną, i cały interes będzie wielką raną.”
Portrety te pochodzą z czasów gdy Witkacy zarabiał w ten sposób na życie w ramach założonej przez siebie „Firmy Portretowej S.I. Witkiewicz”.
Już sam regulamin firmy jest dziełem samym w sobie i przy okazji pozwala poznać bliżej charakter artysty z nieukrywaną wyższością traktującego klientów, czemu zresztą dawał wyraz także w mniej oficjalny sposób:
Regulamin zaś ustanawiał sztywne procedury:
Każdy portert był szczegółowo zakwalifikowany do poszczególnych kategorii. Oprócz odmiennej wyceny, dla portrecisty była to także ważna dokumentacja możliwości twórczych w róznych, hm… nazwijmy to stanach świadomości.
Zaopatrzeni w żółte kartki z objaśnieniami symboli oraz wspomagając się wiadomości z internetu na smartfonie, mogliśmy w miarę dokładnie określić do jakiej kategorii dany portret należał:
Szczególnie dokładnie opisane były portety typu C (T.C.) tworzone pod wpływem rozmaitych „dopalaczy”. Lista rozmaitych skrótów wyglądała następująco:
C – alkohol
Co – kokaina
Cof – kofeina
Cryog – cryogenina
Et – eter
Eu – eukodal
Ępedete – un peu de thé (fr.) trochę herbaty
F.ZZ. – fajka z zaciąganiem się
Har – harmina
her – herbata
m – miesiąc
m.p. – manu propria (łac.) ręką własną
Mesk. Merck – meskalina firmy Merck
N – nie pił alkoholu (towarzyszące liczby określają ilość dni lub miesięcy)
Napa – na pamięć
Napafot – na pamięć, z fotografii
NP – nie palił papierosów (towarzyszące liczby określają ilość dni lub miesięcy)
P – palił papierosy
ppc – prawie po ciemku
r – razy, rok
Bazując na tego typu wskazówkach możemy dowiedzieć się, że poniższy portret był malowany pod wpływem alkoholu oraz kokainy. Nie wiem czy dobrze odczytuję, ale chyba jest tam także wymienione piwo.
Kolejny z nich pod wpływem alkoholu, przy czym twórca nie palił papierosów od miesiąca.
Nie podoba się taka kreska? Za mało podbny ten portret do modela? O, przepraszam, regulamin mówi jasno, że żadna krytyka nie jest dopuszczalna.
Już samo odszyfrowywanie tego typu zapisków może być pasjonującym zajęciem, a liczba portretów zapewnia długą rozrywkę.
Dostęp do narkotyków jako warunek wprowadzania się w twórczy trans doczekał się uwiecznienia w poezji:
Jeżeli komuś znudzi się zbyt swobodne, czasem nieco abstrakcyjne podejście do tematu, może zaczepić wzrok na bardziej dopieszczonych dziełach:
Jednym z moich ulubionych jest portret dziewczynki, nawiązujący stylem do art nouveau.
Osobną, choć niewielką grupę stanowią jadłospisy. Trzeba dużo samozaparcia, by docenić kaligrafię autora. Rysunki się bronią, ale w muzealnym sklepiku długo się zastanawiałem, czy kupić reprodukcję na pamiątkę, aż w końcu uznałem, że w mieszkaniu raczej bym jej nie chciał. Może na chwilę, ale nie na długo.
Te z trunkami są bardziej dopracowane.
Polecam wycieczkę do Słupska wszystkim zainteresowanym i tym, którzy jeszcze nie wiedzą, że się zainteresują. Tym bardziej, że ceny biletów podobnie jak kiedyś ceny obrazów nie będą niskie wiecznie.
Jeżeli mogę się do czegoś przyczepić to do technicznej strony samej ekspozycji. Upchnięcie takiej ilości obrazów w dwóch niewielkich salkach to poniekąd profanacja. Na dodatek wszystkie prace znajdują się w ramach z szybami, w których odbijają się liczne żarówki. Jest to trochę irytujące ponieważ trzeba długo dreptać wokół, by znaleźć miejsce, z którego dany obraz da się oglądać bez zbędnych refleksów. Jeżeli Słupsk uczynił z Witkacego swojego nieformalnego patrona, warto, aby zadbał o przestronną, profesjonalnie oświetloną salę do ekspozycji. Nie ma odwrotu. Prędzej czy później miasto będzie skazane na jakiś pawilon, który będzie pełnić rolę Muzeum Witkacego i będzie stanowić samodzielną placówkę kulturalną, a nie dział Muzeum Pomorza Środkowego. I oby to się stało szybciej, a nie później. Z pożytkiem dla Słupska i dla pamięci o Witkacym także.
Gdańsk, 18.12.2014; 01:15 LT