WINNICE

Wracam znów do wycieczki po Argentynie…

O wpół  do trzeciej byliśmy gotowi do wyjazdu do winiarni.  

Mendoza jest głównym regionem, w którym produkuje się wino w Argentynie. To właśnie tu, u podnóża Andów, na ziemii wydartej pustyni powstaje większość trunków eksportowanych potem na cały świat. My trafilismy najpierw do Ruca Malen, dość świeżej winnicy założonej przez grupę ludzi z kapitałem i z zamiłowaniem do tej profesji.

Właścicielka oprowadzała nas po piwnicach gdzie stały wielkie zbiorniki z fermentującym płynem.

Produkują ćwierć miliona butelek rocznie. Niestety, do Polski nie eksportują, więc póki co szanse na spotkanie ich marki na naszym rynku są znikome.

Na mnie wrażenie robiły regały z leżakującymi butelkami. Przyczepiona kartka informowała o roczniku, gatunku wina oraz o ilości butelek.

Regał na zdjęciu zawierał na przykład ponad 2600 butelek merlota, rocznik 2007.

Winiarnia nie ma przemysłowej linii do pakowania. Naklejanie etykiet jak również pakowanie butelek do kartonów odbywa się ręcznie.

Najpiękniej jednak prezentowały się… beczki. Co tradycja to tradycja. Dowiedzieliśmy się, ze leżakowanie w beczce to niezbędny etap produkcji dobrego wina. W zależności od rodzaju drewna użytego do konstrukcji beczek, trunek nabiera odpowiedniego aromatu.

Dla mnie dużym zaskoczeniem był fakt, że na beczkach widnieje stempel inspekcji Bureau Veritas. Dotychczas znałem to towarzystwo klasyfikacyjne jedynie od strony inspekcji statków i rozmaitych obiektów przemysłowych. Co takiego może tkwić w beczkach, że wymagają aż takich inspekcji? Widocznie ważne jest by w ściśle okreslony i powtarzalny sposób wpływały na smak win danego rodzaju i rocznika. A jeśli takie wina osiągają wysokie ceny, klient wymaga gwarancji jakości.

Potem miała miejsce najprzyjemniejsza część wizyty, a mianowicie testowanie próbek tutejszej produkcji. Właścicielka zaproponowała nam trzy. Najbardziej smakował mi Kinien (malbec rocznik 2007). Na miejscu oczywiście można było dokonać zakupów, ale nie uważaliśmy za nieodzowne zaopatrzyć się w butelkę w cenie stu dolarów .

Pożegnalismy się i ruszyliśmy dalej. Nastepna winnica, w której nas oczekiwano różniła się znacznie od tej pierwszej.

O ile pierwsza była dopieszczona i wymuskana w każdym calu (jakby żywcem przeniesiona z Niemiec albo Holandii), to tutaj panował na podwórzu swojski nieład dobrze znany nam z nadwiślańskich gospodarstw. Kiedy przywitał nas właściciel, Cornelo Patti i pokazał wkrótce wycinki z gazet dotyczące jego produkcji, również i tam znaleźliśmy uwagi, że podwórze nie zapowiada tej uczty jaką gotuje zawarte w butelkach wino. A, że jest ono przedniej marki, świadczą chociażby zdobyte medale.

Gospodarz zresztą nie zapraszał nas, jak poprzednicy, do zwiedzania swojej winnicy, lecz od razu otworzył butelki, częstując rozmaitymi, powstajacymi tutaj gatunkami. Niestety, on także do Polski nie eksportuje, więc i o tę markę narazie będzie trudno.

  

Ceny miał bardziej przystępne niż poprzednicy, więc skusiliśmy się na dwie butelki. Wpisaliśmy się do księgi pamiatkowej, a właściciel był na tyle miły, że przed zapakowaniem, napisał na etykietach swoje dedykacje. No i jak tu teraz wypić takie wino? Szkoda trochę. Tomek natychmiast zaczął przeliczać o ile zwiększyłaby się wartość takiej butelki z osobistą dedykacją, gdyby wystawić ją na internetową aukcję.

Zrobiło się późno i trzeciej zaplanowanej na ten dzień winnicy już nie zdążyliśmy odwiedzić. Wrócilismy do centrum miasta.

Kiedy nasz naród żył traumą Postania Styczniowego, tam na antypodach miał miejsce inny dramat. Silne trzęsienie ziemi obróciło miasto w gruzy. W jednej chwili przestała istnieć cała zabudowa z czasów kolonialnych. Dziś oglądać można ruiny jedynego nie zrównanego całkowicie z ziemią koscioła.

Cała reszta miasta to budynki powstałe już po kataklizmie.

Jak wyglądał ten kościół jezuitów, którego resztki się zachowały, a także główny plac, przy którym mieścił się m.in. dom gubernatora, można zobaczyć na płaskorzeźbie znajdującej się przed miejscowym muzeum.

Po obejrzeniu ruin i owego placu, Felippe, nasz kierowca i przewodnik odwiózł nas do hotelu. Umówiliśmy się na rano następnego dnia.

Tymczasem po paru minutach na odświeżenie się, wyszliśmy na spacer po mieście z zamiarem zjedzenia kolacji przy okazji.

Trafiliśmy między innymi do miejscowej hali targowej. Takie hale na całym świecie mają to do siebie, że w odróżnieniu od normalnych sklepów przyciągają rozmaitoscią dostępnych na wyciągnięcie ręki towarów. Barwy, zapachy, kształty tworzą niepowtarzalną, często egzotyczną mozaikę.

Tak było i tutaj. Zaopatrzylismy się m.in. w yerba mate oraz akcesoria niezbędne do jej picia. Prawdę mówiąc smak naparu nie zawładnął moim sercem. Była to już któraś z kolei moja próba zasmakowania w tym południowoamerykańskim specyfiku, lecz nawet przyjemne, wakacyjne okoliczności nie przełamały bariery moich kubków smakowych.

Wyzwaniem dla estetycznych uczuć była wizyta w dziale mięsnym. Zwierzęce tusze rozbierano wprost na oczach klientów, a chłodnicze lady oraz haki zapełnione były również mało spotykanymi w naszych sklepach produktami.

Wieczorem długo szukaliśmy jakiegoś miejsca do zjedzenia kolacji. Nie dlatego, żeby nam odebrało apetyt. Ot po prostu przypadkiem trafialiśmy na ulice, gdzie akurat nie było żadnych knajpek. Kiedy jednak w końcu znaleźliśmy, trudno było po raz kolejny oprzeć się stekom. W końcu to Argentyna, potentat w produkcji wołowiny. Nie spróbować steku tutaj, to tak jakby nie zobaczyć Wieży Eiffla bawiąc w Paryżu. Pod koniec kolacji oczy już jednak same mi się zamykały. A ponieważ mieliśmy wstać wcześnie rano, z restauracji wróciliśmy prosto do hotelu.

Pacyfik, 08.09.2009, 07:30 LT

Komentarze