WILK Z WALL STREET

Jordan Belfort należał do pokolenia 30-latków, kiedy w latach dziewięćdziesiątych jako bezrobotny, świeżo upieczony makler trafił do beznadziejnej, niewielkiej firmy zajmującej się pośrednictwem w handlu śmieciowymi akcjami. Jaki zysk może przynieść obrót akcjami wartymi ułamki dolara? Kiedy Belfort wspomniał o kilku tysiącach dolarów, wzbudził szczere rozbawienie współpracowników. Człowiek ten miał jednak niezwykły dar przekonywania klientów do kupna. I posiadł wiedzę, że nie klient, lecz pośrednik jest w tym handlu najważniejszy. Ważny był tylko obrót, bo im większy obrót tym większy zysk maklerów. Nieważna była więc znajomość rynku. Ważna była tylko umiejętność przekonywania do kupna nawet najgorszego badziewia.

Belfort po poczatkowych spektakularnych (na skalę owej drobnej firmy)  sukcesach szybko zaczął pracować na własny rachunek. Założył firmę Stratton Oakmont, w której w ciągu bodajże czterech lat zmienił się z bezrobotnego maklera w multimilionera. Nie będę opisywać szczegółów jak do tego doszedł, by nie psuć czytelnikowi przyjemności oglądania filmu. „Wilk z Wall Street” opowiada bowiem historie niezwykłej kariery Jordana Belforta, w którego rolę wcielił się Leonardo di Caprio. Trzeba przyznać, że prowadził swoją firmę w dość niekonwencjonalny sposób. Słyszałem głosy oburzonych, że film propaguje rozwiązły i pozbawiony wyższych wartości tryb życia, że jest apoteozą oszustwa, pijaństwa, zwierzęcego seksu…

To prawda, że niemal wszystko kręci się tam wokół alkoholu, narkotyków, seksu oraz pieniędzy. To prawda, że wyglada to na swój sposób zabawnie o ile traktujemy obraz jako wyłącznie rozrywkę. Widz śmieje się z niektórych sytuacji, tak jak śmiejemy się niemal wszyscy z głupot wygadywanych przez jakiegoś pijaczka. Jednak tak jak nasz śmiech z idiotycznego tekstu menela spod budki z piwem nie oznacza pochwały takiego trybu życia, tak i „widowiskowe” fragmenty filmu nie są drogowskazem pokazującym prawdziwy cel życia. Ja przynajmniej przez cały czas zastanawiałem się co czują rodziny biznesmanów oraz ich klienci. Za ich hedonistyczny styl życia płaciło wielu oszukanych klientów, którzy nierzadko inwestowali wszsytkie swoje oszczędności. Ich orgie nie mogły nie wpływać na życie rodzinne. Co oczywiście nie oznacza, że cierpiałem podczas seansu. Wręćz przeciwnie. Film jest świetnie zrealizowany (wiadomo, nazwisko Scorsese zobowiązuje), a Leonardo di Caprio doskonały w swojej roli. Oglądałem niedawno wywiad z nim, w którym opowiadał, iż reżyser zażądał, aby nie próbował wybielać, uspraweidliwiać granej postaci. I di Caprio zagrał tak, jakby rzeczywiście nie targały nim żadne inne rozterki oprócz stanu konta (wkurzył się, że niewiele, ale jednak zabrakło by mógł w ciągu całego roku pochwalić się zyskiem na poziomie jednego miliona dolarów tygodniowo).

Jeżeli mogłem na coś narzekać to na… długość filmu. Bardzo sprawnie prowadzona przez jakieś sto dwadzieścia minut akcja, pod koniec wyraźnie spowalnia i traci na dramaturgii. Myślę, że ostatnie trzy kwadranse tego blisko trzygodzinnego filmu możnaby nieco skrócić . Poza tym, myślę, że usłyszymy jeszcze o nim na gali Oscarów.

Ten film pokazuje niemal w podręcznikowy sposób, że bieda i bogactwo siedza przede wszystkim w głowach poszczególnych ludzi. To tam, a nie w ekonomii tkwi problem. Wystarczy popatrzeć na ludzi, którzy wygrali miliony na rozmaitych loteriach. Wielu z nich po kilku latach znów klepało biedę, ponieważ zwyczajnie przepuścili te kasę. Ba! Gdyby chociaż przepuścili ją beztrosko, na przyjemności, z założenia, że przeżyją po królewsku kilka miesięcy albo lat. Oni jednak w wielu przypadkach wydawali te pieniądze z głębokim poczuciem winy, że je trwonią i nie potrafią porzadnie zainwestować, aż w końcu rzeczywiście na kontach pozostają same zera. I odwrotnie – t.zw. rekiny finansjery w wielu przypadkach lądowały na dnie w roli bankruta, by po roku znów być milionerem, ale w innej branży. Ci bowiem myśleli niestereotypowo, nie obawiali się wyzwań i odważnie rzucali się w wir nowych interesów. Kiedyś jakiegoś szejka naftowego spytano jak się czuje, po tapnięciu na giełdzie i dramatycznym spadku cen ropy oraz akcji. W ciągu jednego dnia jego majątek skurczył się o kilkadziesiąt milionów dolarów.

– To tylko pieniądze – odpowiedział.

W tym pojmowaniu wartości tkwi cała róznica w kreowaniu karier boagaczy oraz drobnych ciułaczy. Dla tych pierwszych pieniądz jest tylko narzędziem, środkiem do celu. Raz ma się ich dużo, raz prawie wcale, ale wiedzą, że takie są po prostu reguly gry. Dla całej reszty żyjacych od wypłaty do wypłaty, pieniądz nie jest środkiem prowadzącym do celu, lecz celem samym w sobie. Każdy źle wydany dolar czy złotówka to nienalże życiowa tragedia, więc każdy wydatek powoduje ogromne frustracje, a strach paraliżuje przed zainwestowaniem oszczędnosci.

Warto go więc obejrzeć nawet z tego względu, by podbudowac się i przekonać, że z każdego życiowego dołka można się podnieść o ile tylko ma się dość odwagi i otwarty umysł. Ja zaś będę ostrozniej podchodzić do rozmaitych ofert składanych przez rozmaitych handlowców. Bo przecież maklerzy to nie tylko Wall Street. Kilka lat temu gdy szukałem mieszkania w Trójmieście, zaoferowano mi między innymi „okazyjnie” świetnie położone lokum w Sopocie. Dopiero drążąc temat przed podpisaniem umowy dwiedziałem się, że cały budynek jest mocno zadłużony i nowy właściciel okazayjnie zakupi też obciążoną hipotekę. Makler do końca przekonywał, że to niewielki, problem, że długi mają zostać umorzone, bo sprawa w toku i.t.d. Nie uwierzyłem i poszukałem czegoś innego. Niemal dokładnie tak samo działał Belfort. I z tego też warto zdawać sobie sprawę.

Gdańsk, 04.01.2013; 01:20 LT

Komentarze